Eger, położony w dolinie między pasmami gór Matra i Gór Bukowych, uważany bywa za najpiękniejsze miasto Pólnocnych Węgier. Moje zdanie na temat walorów estetycznych Egeru jest diametralnie odmienne, dla mnie to najpiękniejsze miasto całych Węgier, a przynajmniej tej części którą dane mi było widzieć. I nawet obecność w osławionym, bogatym w atrakcje dla wszelkich zmysłów Budapeszcie, mojego sądu w tej kwestii nie zmieni. Z uwagi na mnogość atrakcji, miasto zaspokoi niewątpliwie wszelkie gusty i podniebienia, a jego kameralność sprawia, że nie sposób czuć się tutaj przytłoczonym. Liczne wielkomiejskie przywary są tutaj jakby nieobecne, jakby związane niepodzielnie z miejskością, czuły się tu nieswojo, świadomie emigrując ku budapesztańskiemu choćby obliczu. Mimo natłoku turystów, nie widać kolejek, tłumów namolnie dopychających się ku miejscom, o których częstokroć nie mają nawet bladego pojęcia, hołdując często zasadzie byle być, choć często nie wiadomo gdzie. Eger sprawia, że każdy znajdzie tu swoje miejsce, każdy wypełni pewną niszę. Miłośników historii miasto pociąga swą niezwykle barwną i bohaterską przeszłością, oferując możliwość zagłębiania się w bezkresnych otchłaniach lochów, kazamatów i zamków. Gdy i tego mało, miasto roztacza swój urok prowadząc śladem unikalnej, barokowej zabudowy, przemieszanej akcentami orientalnymi. Podążając średniowieczną starówką, wąskimi uliczkami podzamcza, nie sposób zapanować nad ruchami obrotowymi głowy, która podążając za złaknionymi oczami, chłonie mnogość tutejszych skwerów, pomników, fontann. W końcu zaprasza na lampkę słynnego egerskiego wina – Byczej Krwi, najlepiej wygrzewając wiekowe już gnaty w tutejszych basenach termalnych.
Miasto zasłynęło ze swojej własnej “obrony Częstochowy”. Kiedy armia półksiężyca opanowała całe Węgry, łącznie z miastami znacznie większymi i sławniejszymi, malutki Eger (1552 rok) z czterotysięczną załogą zamkową pod dowództwem Istvana Dobo, stawiał samotnie czoła wielkiej, prawie stutysięcznej armii sułtańskiej. Armia samego sułtana – Sulejmana Wspaniałego nie mogła pokonać Węgrów, twierdząc że nadludzkich sił dodaje im spijana hektolitrami bycza krew. Faktem było, że kapitan Dobó kazał podawać walczącym na murach żołnierzom czerwone wino, albowiem piwnice zamku skrywały więcej beczek z trunkiem niż z wodą. Turcy ostatecznie zdobyli Eger, ale dopiero 46 lat później, kiedy nie bronili go już Węgrzy, lecz wojska najemne Habsburgów. Bohaterską obronę miasta uwiecznił kilka wieków później Géza Gárdonyi, pisząc najsłynniejszą węgierską powieść historyczną - epopeję o obronie zamku i bohaterskim kapitanie Dobó pt. "Gwiazdy Egeru".
Następstwem tureckiego panowania w Egerze była muslimizacja miasta. Na placach pojawiły się meczety i minarety oraz łaźnie tureckie, a królującą tu wcześniej byczą krew zatąpiła turecka kawa. Epizod ów dodał miastu orientalnej kolorystyki, obecnej i do dziś. Dla mnie szczególnie przyciągająco prezentował się tutejszy minaret, będący zresztą najdalej na północ usytuowanym, zachowanym sułtańskim minaretem w Europie. Wejście na jego szczyt, po niezwykle krętych i wąskich schodkach, na długo pozostawił swój ślad w okolicy udowej organizmu, przypominając kilkukrotnie o sobie nieprzyjemnym mrowieniem. Niemniej sam widok na starówkę miejską wynagrodził cały poniesiony trud. I tylko wypadało się cieszyć, że nie było mi dane ulec powszechnej niegdyś manii zażywania kuracji sterydowych, procesowi przypominającemu pompowanie brojlerów, a ponoć z największego połamańca prawdziwego mena czyniących. Wszak mężczyzni zbyt powabni w barkach, nie mają prawa zmieścić się w wąskich schodach monumentu.
I tylko szkoda, że przygoda woła, każąc pozostawić Eger za sobą, przyzwalając jedynie snuć wspomnienia o niesmowitej atmosferze miasta.