Dalsza droga prowadzi przez coraz bardziej górzystą okolicę, to znak że jesteśmy już w Highlands. Wkrótce docieramy pod majestatycznie górującego nad okolicą Bena Nevisa, najwyższy ze wszystkich szkockich “munrosów”, a jednocześnie najwyższy szczyt w całej Wielkiej Brytanii. Munrosami określa się, na cześć Sir Hugh Munro, który skatalogował szkockie szczyty jako pierwszy, te z nich, które przekraczają ponad 3000 stóp (914,4 metra). Według najnowszych obliczeń liczba Munrosów stanęłą obecnie na 284. Prowadzi się nawet nieoficjalne tabele zdobywców wszystkich tych wzniesień. Jak dowodzą najnowsze z nich, zdobywcami wszystkich munrosów jest obecnie ponad 4000 osób. Najciekawszym jest, że sam twórca listy – Hugh Munro, nie zdążył zdobyć ich wszystkich. Do zaliczenia w poczet “Munrosowców” brakło mu tylko dwóch szczytów. Wydaje mi się, że warto tu wspomnieć o paru innych jeszcze ciekawostkach. Otóż człowiekiem, który w najszybszym czasie skomletował wszystkie munrosy, choć mniejsza tu o nazwisko, był Charlie Campbell. Wznioślejszym jest fakt, iż dokonał tego bagatela – w 48 dni i 12 godzin. Z kolei niejaki Steve Fallon skompletował całą listę aż 13 razy.
Mnie było dane stawić czoła pierwszemu z nich, jednocześnie najwyższemu i najpopularniejszemu – Benowi Nevisowi. Wzniesiony na 4410 stóp (1344 m.) szczyt, dla człowieka w cieniu gór zrodzonego i niejako w ich towarzystwie codzienne życie pędzącego, swoimi wymiarami nie mógł powalić na kolana. Wszak tatrzańskie wierzcholki, czy również i hiszpański Bola del Mundo, które to miałem okazję już zdobyć, przewyższają Benia niemal dwukrotnie. Sprawa wydawała się prosta, niczym wycieczka niedzielnych turystów w klapeczkach. Jak się później okazało, szacunku dla gór nigdy za mało. Tymbardziej, gdy nazwa góry w miejscowym języku gaelic tłumaczona jest jako “złośliwa góra”.
Opuszczając parking samochodowy udaliśmy się trasą wprost przed siebie. Mimo największych starań, nie było nam dane spatrzyć celu naszej trekkingowej wyprawy. Wszak nie było nam wiadomym, iż ujrzenie oblicza Benia nie jest możliwe. Zasłaniają go inne szczyty, których dopiero wyminięcie umożliwia bezpośredni atak nań. Wkrótce trasa, dosyć stromo i serpentynowo wijąca się pod gorę, daje odczuć mięśniom wspinaczkę, a lekceważąco traktującą szczyt głowę zmusza do weryfikacji uprzednich poglądów. Wszakże suma przewyższeń koniecznych do zdobycia góry jest powalająca. Szczyt atakuje się praktycznie z poziomu morza (około 20 metrów ponad nim), co sprawia, że pokonać trzeba przewyższenie o wartości ponad 1300 metrów, a to już poważnym wyzwaniem być musi. Nie raz rodzą się w zmęczonym organiźmie myśli, by odpuścić sobie resztę trasy, kosztem chociażby smaczniutkiego obiadku w restauracji na dole. Nie raz człowiek zastanawia się nad racjonalizmem swego zachowania. Miast spędzić w miłym gronie Święta Wielkanocne, pcha się pod “głupią górę”, oblewając organizm litrami potu, narażając mięśnie na nieziemski wysiłek, a umysł zmuszając do coraz częstszego zadawania sobie pytań ile jeszcze. Tyle wysiłku, by zdobyć cholerną górę, musi organizm z siebie wydobyć, wzamian za możliwość krótkiego wypoczynku na jej wierzchołku. I wtedy trudy górskiej mordęgi rekompensują cudowne widoki z górskiego zbocza. A to na pobliskie jeziorko Lochan Meall an t - Siudhe, a to na majestatyczne góry wznoszące się wszędzie wokół, morskie wybrzeże oblewające je z każdej możliwej strony, wreszcie na malutkie miasteczka wtulone w górskie doliny i w ich cieniu swoje własne życie toczące. Widok ów wynagradza wszelkie niedogodności. Człowiek już wie, że wszystko można kupić dzięki właściwej karcie kredytowej, ale takich widoków nigdy. Takie widoki są bezcenne. Natchniony własnymi przemyśleniami znów żwawiej brnę pod górę. Niestraszne mi zimno panujące u szczytu i zmuszające do wyciągnięcia schowanych w plecaku ciepłych ubrań. Tutaj już t – shirt nie wystarczy, kraina wiecznej zmarzliny wita nas śniegiem i mrozem. Amplituda temperatur pomiędzy poszczególnymi etapami wspinaczki sięga ponad 20 stopni Celsjusza. Kolejny raz muszę chylić czoła przed najwyższym z munrosów. Wreszcie, zza sąsiedniego szczytu Carn Mor Dearg, wyłania się sylwetka Bena Nevisa. Dostrzegam w oddali usytuowaną na jego szczycie stację meteorologiczną I już wiem, że go zwyciężyłem, że mimo wielu uprzykrzeń i złośliwości z jego strony nie poddałem się. Pierwszy munros zdobyty! Świadomość ta dodaje mi sił w drodze na dół, która wydaje się jakby łatwiejsza. Zapewne dzięki wzmożonej aktywności endorfiny, hormonu szczęścia, który po zdobyciu szczytu, wydziela się w moim organiźmie w znacznych jak mniemam ilościach, tłumiąc równocześnie uczucie drętwienia i bólu.
W odpowiedniku naszego Zakopanego, wtulonym w góry i równie obleganym przez turystów, Forcie William, zjadamy wieczorny obiad. Smakuje wyśmienicie.
Stąd kierujemy się, z małym postojem wokół ruin (a jakże) zamku Inverlochy Castle, do miejsca naszego spoczynku. Wyczerpany górską mordegą organizm namiętnie wyczekuje miejsca niezbędnego do regeneracji.