Moje rozterki, o których rozpisywałem się poprzednio wyewoluowały w ten sposób, że rzeczywiście opuściłem Sabah, kierując się na zachód, ku ponoć przyjaźniejszemu indywidualnemu turyście Sarawakowi. Po drodze przyjdzie mi się zmierzyć z mitem midasowego sułtanaciku Brunei, które to rozdziela obie borneańskie prowincje Malezji. Dotrzeć tam można na dwa sposoby. Drogą lądową, długą i żmudną ponad 8 godzinną przeprawą autobusową, będącą prawdziwym oczkiem w głowie dla kolekcjonerów pieczątek w paszporcie (można ich otrzymać aż 10!). Druga opcja, od razu przyznam że dla mnie przyjemniejsza, to transfer promami przez wyspę Labuan.
Gdyby kogokolwiek z plecakowych podróżników zapytać ile malezyjskich prowincji znajduje się na Borneo, pewnie wszyscy jak jeden mąż odpowiedzieliby że dwie - Sarawak i Sabah. A to błędna odpowiedź. Na Borneo znajduje się jeszcze jedna - prowincja terytorialna wyspy Labuan. Stworzono na niej, na wzór Langkawi, strefę wolnocłową, przejawiającą się przystępnymi cenami, zwłaszcza alkoholu. Toteż wyspa kusi miejscowych opcją zakupową. Jakoś do turystów wizja dokapitalizowania swego placaka kilkoma procentowymi butelkami nie przemawia, chyba dlatego ich tu praktycznie nie idzie uświadczyć.
Pewnie i na taki stan rzeczy wpływa wizerunek wyspy, kształtowany głównie przez pryzmat jej głównego miasta Bandar Labuan. Mnie od razu na myśl przyszły skojarzenia z pirackimi wyspami z książek Stevensona. Z klimatem pijaczych mordowni Tortugi, Zanzibaru, innych osławionych pirackich wysp. I klientela, w najlepsze korzystająca z niskich cen alkoholu bardziej przypomina pirackich watażków niż allahobojnych malajskich muzułmanów. A że i tawern tu pod dostatkiem, night clubów i pubów, filipińskich prostytutek też, nie dziwota że co chwile przemykają jakieś podejrzane, piracko urokliwe twarze.
Chyba i rząd zbytnio nie wpływa na zmianę wizerunku wyspy, skoro miejsc przystępnych cenowo portfelowi turystycznemu nie sposób tu uświadczyć. Hoteli i owszem trochę jest, ale nie dość że niesamowicie drogich, to jeszcze nieadekwatnych jakością do tych cen. Chyba gdzieś odgórnie ustalono, że skoro procenty są tu tanie, to dla równowagi ceny noclegów należy nieco zawyżyć. W zasadzie do niedawna funkcjonował tu jeden backpackerski przybytek - u Uncle Jacka. Niestety pan wujek zamknął biznes, zresztą chwilę po tym jak go otworzył, i zrejterował. Ktoś próbuje na jego bazie kontynuować dzieło, ale chyba niezbyt wie, jak winno to wyglądać. Już w drzwiach przepchnąć próbował mnie mały chłopaczek, doskakując do mojego napoju i łapczywie go opróżniając. Oczywiscie o pozwolenie nie pytał. Okazało się, że hostelik zamieszkuje filipińska rodzinka, nikt nic nie wie, nikt nie włada rozumialnym językiem. W dodatku chłopaczek, o którym wyżej, jest chory umysłowo. Dlatego czymś normalnym dla niego jest wpadanie z wrzaskiem do pokoju turystów, nawet wcześnie rano, podobnie jak przegrzebywanie zawartości turystycznych tobołków. Oj, jedno muszę przyznać, dwie noce tu spędzone były zabawne.
Skądś się jednak wzięło, notabene bardzo nieudolnie propagowane, określenie wyspy Labuan mianem perły Borneo. Przepraszam bardzo, ale znam kilka pięknych borneańskich wysepek (Sipadan, Mabul, Layang Layang, etc.), które bez oznak skromności, mogłyby być honorowane tym tytułem. Dlaczego Labuan? Tego postarałem się dowiedzieć podczas drugiego dnia pobytu tutaj. Jak na piracką wyspę przystało skrywa ona wiele, łechtających wyobraźnię, tajemnic i zagadek. Wypożyczony motorek zdawał się być najlepszym pomocnikiem, by stawić im czoła.
Dosyć mała wyspa Labuan (72 km kwadratowe) dysponuje ciekawymi miejscami nurkowymi, z kilkoma wrakami czekającymi na eksploatorów. Nie wiedzieć czemu nurkowanie tutaj, podobnie jak i masowa turystyka, się nie przyjęło. Wyspa jest też miejscem kilku ważnych punktów martyrologicznych, czy to w postaci dużego cmentarza żółnierzy australijskich którzy polegli (około 4000) w trakcie II wojny światowej, wyswobadzając Borneo z rąk japońskich, czy miejsca upamiętniającego kapitulację tychże. Innym tajemniczym miejscem są znajdujące się tutaj kominy. Pierwotnie przypuszczano, że były szybami dla tutejszych kopalni. Ostatecznie tezę tę podważono, znajdując kilka innych wyjaśnień. Żadne z nich nie daje pewności, toteż kominy z Labuanu do dziś tkwią w objęciach tajemnicy.
Największą jednak atrakcją wyspy są cudowne, dzikie plaże zachodniego wybrzeża. Kilkunastokilometrowy ciąg bielutkiego piasku ciągnie się hen aż ku północnym krańcom wyspy. Strzeliste plaże i drzewa kazuaryny tylko dodają im uroku. Nie wiedzieć czemu wielokrotnie nagradzane różnymi prestiżowymi tytułami plaże, w dalszym ciągu skrywają swoje niepodważalne piękno przed mackami masowej turystyki. Dzięki temu miałem je wyłącznie do własnej dyspozycji, wylegiwując się na na ich bielutkim kobiercu. Dzięki temu decyzję o przyjeździe na pełną tajemnic, piracką wyspę Labuan mogłem uznać za jak najbardziej trafioną.
Jutro rano ruszam dalej, do Brunei. Zamierzam naocznie przekonać się, jak tam powodzi się ludziom w kraju rzekomo miodem i mlekiem spływającym. No, gwoli ścisłości ropą...