Dzisiejszy dzień miał być tym wyjątkowym. Dzisiaj miałem osiągnąć bazę pod Annapurną. Byłem raptem o dwie godziny marszu. Ale nigdy nie jest tak, że jest łatwo, pięknie i przyjemnie. Czasem sukces rodzi się w bólach. Czasem swoje trzeba przegryźć, wycierpieć. Ja cierpiałem całą noc. Minus 19 stopni w środku mojego pokoiku. Nawet śpiwór i grube ciuchy nie neutralizowały zimna. Ono mnie otaczało, wgryzało się we mnie. Nie dziwota, że sen nie był moim towarzyszem tej nocy. Wyczekiwałem ranka z takim natężeniem, jak pewnie nigdy nie było mi danym wyczekiwać jakiegokolwiek innego ranka.
Na trasę ruszyliśmy pierwsi, jakoś o szóstej rano. Całe szczęście pogoda dopisywała. Widok wschodzącego słońca nad wyłaniającym się coraz wyraźniej szczytem Annapurny (8091 m n.p.m.) pozwolił zapomnieć o nieprzespanej nocy, o kilometrach pokonanych w drodze ku temu miejscu, setkach tysięcy schodów, zakwasach regularnie przeszywających mięśnie. Parłem naprzód, ku Sanktuarium Annapurny. Pagórek za pagórkiem, jedna śnieżna zaspa za drugą. Kiedy dotarłem, zapomniałem o tych wszystkich uciążliwościach, które mnie próbowały odwieźć od celu. Byłem szczęśliwy, byłem dumny. Na swój sposób zrealizowałem się, osiągnąłem wytyczony cel. Nie był jakoś nad wyraz trudnym fizycznie. Każdy średnio zaprawiony w marszu turysta nie miałby problemu z osiągnięciem bazy pod Annapurną. Zresztą docierają ich tu codziennie dziesiątki, w wysokim sezonie pewnie i setki. Był za to moim celem, moim własnym celem, głęboko tkwiącym niczym zadra w myślach. Choć przez moment Himalaje pozwoliły mi poczuć się kimś. Kimś, kto może doświadczyć cudu natury. Kimś, kto może być świadkiem tego cudu. Kimś, kto zadał sobie wiele trudu, by tym świadkiem być. Głowę przelatywały mi wspomnienia biografii słynnych polarników, zaczytywane w młodzieńczych czasach, Scotta, Nansena, Amundsena, Franklina, Peary'ego, wielu innych. Zachowując proporcje, sam dla siebie, czułem się takim Scottem, oczywiście z bardziej szczęśliwym zakończeniem. Doprowadziłem tą swoją małą wyprawę do finalnego celu.
A był on zaiste piękny. Sanktuarium Annapurny, górski amfiteatr otoczony aż jedenastoma szczytami o wysokości powyżej 6400 m, zachwycał. Potężnymi białymi szczytami, ich niewyobrażalną skalą i ogromem, śnieżną aurą. Biel wręcz biła po oczach. Wkrótce nadeszli kolejni turyści. Napiłem się kawy i z bazy pod Annapurną, ulokowanej na 4130 m, podziwiałem królową tutejszych gór. Annapurna I, dziesiąty najwyższy szczyt świata (8091 m), to jedna z najniebezpieczniejszych gór świata. Do 2012 roku odnotowano 191 wejścia na Annapurnę, z czego 61 wspinaczy zginęło. Daje to śmiertelność rzędu 32%, co jest najwyższym wynikiem spośród wszystkich ośmiotysięczników. I to mimo faktu, że była jednocześnie pierwszym w historii ośmiotysięcznikiem zdobytym przez człowieka.
Czas jak to zwykle w takich chwilach biegł nieubłaganie. Po pewnym czasie przyszło nam zarządzić odwrót. Widoki, mimo że w dalszym ciągu ponadprzeciętne już nie przyciągały wzroku. Pewnie dlatego, że myśli ciągle kłębiły się wokół osiągniętego przecież już celu. Na nocleg zatrzymaliśmy się w Dovan. Śnieg pozostawiliśmy w oddali, za plecami. Annapurnę też :(