Wizytą na ziemiach Toradżów zaspokoiłem swoje najbardziej naglące żądze podróżnicze związane z wyspą Sulawesi. Jeszcze sporo tu miejsc przede mną do zobaczenia. Jeszcze przyjdzie mi tu kolejny raz kiedyś wrócić. Nawet przez myśl przeszło mi odstąpić od pierwotnego planu i jeszcze kilka dni spędzić na Sulawesi. Marzyło mi się uderzyć do kolejnego z sulawesańskich podwodnych rajów – Parku Narodowego Taka Bone Rate, może Wakatobi. Były to jednak tylko pobożne życzenia, te kilka dni, które mam do zagospodarowania w najbliższej przyszłości starczyłyby raptem, by się tam dostać. O eksploracji nie byłoby nawet mowy. Co innego położona na samym cyplu południowo-wschodniej macki sulawesańskiej ośmiornicy, nadmorska miejscowość Bira, o podobno przepięknych plażach. Co innego niedaleka jej wyspa Selayar. Tam z Makassaru mógłbym się dostać w jeden dzień. I pewnie bym tak zrobił, gdyby nie niezbyt przyjazne prognozy pogody, przewidujące deszcze nad tym regionem przez kilka najbliższych dni.
Nic to, pozostało mi kontynuować swoje indonezyjskie wojaże wedle pierwotnie powziętego planu. Odebrałem w Urzędzie Imigracyjnym w Makassarze przedłużenie wizy na kolejny miesiąc i wieczornym lotem udałem się na powrót na Bali. Tym razem, przy okazji mojej kolejnej wizyty na Bali, o ile dobrze liczę piątej już, w dodatku najdłuższej ze wszystkich dotychczasowych, postanowiłem wyjechać poza turystyczne regiony wyspy, a przynajmniej te sztampowo turystyczne. Oczywiście zupełna ucieczka od masowej turystyki w przypadku Bali nie wchodzi w rachubę, niemniej możliwym jest obcowanie w miejscach nieco mniej nią dotkniętych. Wypożyczyłem więc w Kucie motor na kilka najbliższych dni i ruszyłem w kierunku północnym, precyzując północno – wschodnim.
Moją pierwszą docelową destynacją była miejscowość Padangbai, dla większości turystów baza wypadowa, konkretniej port startowy ku wyspom Gili. Mój ubiegłoroczny powrót z tychże wysp pozostawił w pamięci widoki na piękne plaże okolic Padangbai właśnie. Postanowiłem wbrew typowo turystycznej ścieżce dojechać do Padangbai, ale zostać tutaj na kilka dni, oddając się eksploracji okolicy i błogiemu lenistwu na tutejszych plażach. Nawet u lokalnych naganiaczy mój ruch wywołał zdziwienie. Chyba nie ma zbyt wielu ludzi wyłamujących się typowej ścieżce turystycznej ku wyspom Gili. Co by nie mówić, nia ma zbyt wielu turystów obierających Padangbai za swoją bazę pobytową na Bali. Większość spędza tu raptem kilka minut w trakcie przesiadki z transportu lądowego na łodzie ku wyspom Gili, ewentualnie odwrotnie. Nie muszę nadmieniać, jak ów fakt mnie ucieszył ...
Padangbai to całkiem przyjemna, niewielka mieścina. Turystów tu tylu, co kot napłakał. Jak nie na Bali, a przynajmniej tym do tej pory mi znanym. Jedyne ożywienie następuje tu w trakcie transportu na lub z wysp Gili. Ten turystyczny przemiał, kotłowanie, harmider i chaos, trwają chwilę, po czym znów następuje błogi spokój. Największymi atrakcjami miejscowości, oprócz kilku hinduskich przybytków wiary, są jak nadmieniałem, plaże. Zwłaszcza dwie z nich zasługują na wspomnienie. Piękna White Sand Beach, na której spędziłem de facto cały dzień, relaksując się po dotychczasowych intensywnych wojażach. A co, też się należy. Drugą z nich jest bardziej kameralna, ale pięknie ulokowana w cichej zatoczce Blue Lagoon Beach.
Pobyt w Padangbai był miłą odskocznią od zatłoczonych turystycznych enklaw południa wyspy (Kuta, Bukit, Sanur, etc.). Z ręką na sercu rekomenduję go tym, którzy szukają innej twarzy Bali, spokojniejszej, bardziej wyciszonej, mniej skomercjalizowanej. Mógłbym pobyć w okolicach Padangbai dłużej niż owe dwa dni, niemniej kolejne miejsca, jak to zwykle bywa w moim przypadku, wzywały ...