Po kilku dniach błogiego lenistwa w okolicach czarnych plaż Amed, przyszło mi na powrót udać się w kierunku tej bardziej turystycznej części Bali, ku samemu południowi wyspy. Ku części, właśnie z uwagi na fakt przesiąknięcia, przeżarcia masową turystyką, mniej przeze mnie lubianej. Cóż znajomi przylatują na dniach, więc przyszło mi przemieścić się ku południowi celem spotkania z nimi.
Nie omieszkałem oczywiście udać się w tamtym kierunku inną drogą niż ta, którą tu dotarłem. Cóż wartości poznawcze jak zawsze wzięły górę nad tym co już widziane. Zwłaszcza, że zaplanowałem sobie powrót przez ponoć niebywale ciekawy, co zresztą potwierdzam po fakcie, górzysty region Kintamani. Jak postanowiłem tak uczyniłem. W niedługim czasie po opuszczeniu rogatek Amedu minąłem Tulamben, świetną nurkową destynację wyspy, sławną z nurkowych eskapad do wraku statku Liberty. Niestety czas naglił, więc nie miałem sposobności zatrzymać się tutaj.
Droga widokowo wiła się wzdłuż północnego wybrzeża wyspy, oferując z jednej strony piękne widoki na morze obmywające tutejsze wybrzeże, a z drugiej strony na górujące dosyć znacznie wzgórza regionu Kintamani. Po niedługim czasie, kierując się wskazówkami mojego offline gps-a, uderzyłem dziką drogą wprost ku górze, celem przecięcia pasma górskiego oddzielającego północne wybrzeże wyspy od centrum regionu Kintamani, zlokalizowanego wokół wulkanu Batur. Miało mi to zapewnić możliwość dotarcia jedną ze wstęgowato wyciągniętych ku południu dróg, do samego południowego krańca wyspy, konkretniej do samej Kuty. Wraz z osiąganiem wysokości, pogoda ewidentnie ulegała zmianie. Mijałem górskie wioseczki, których mieszkańcy skrywali się przed panującym tu chłodem w coraz cieplejszych sweterkach. Któż by pomyslał, że i na Bali można doświadczyć zimna. Po pewnym czasie, minięciu wielu odciętych od cywilizacji wioseczek, pokonaniu wielu zakrętów, przebrnięciu kilku mglistych dolin, przeczekaniu deszczyków, po prowadzeniu motorka pieszo pod górkę, pod którą w żaden sposób nie chciał wyjechać mając mnie na swoim grzbiecie, ukazał mi się majestatyczny wulkan Batur. Schowany za lekką mgiełką, która tylko dodawała mu na uroku, prezentował się cudownie. Choćby dla tego widoku warto było gnać w takich niezbyt przyjaznych warunkach. Szkoda, że tym razem nie miałem czasu, również i warunki pogodowe temu nie sprzyjały, by odbyć pieszą wędrówkę, ponoć niezbyt wymagającą, na sam szczyt wulkanu Batur ( 1717 m n.p.m.). Nic straconego, jeszcze okazja będzie, o czym jestem wręcz przekonany. Nie odmówiłem sobie za to okazji odwiedzin w jednej z najważniejszych, podobno drugiej najważniejszej, świątyń hinduskich na Bali – świątyni Pura Ulun Danau Batur. Ów kompleks świątynny poświęcony jest bogini Dewi Danu, patronce jezior i rzek. Składa się on z 9 zespołów świątynnych, łącznie 285 kaplic poświęconych owej bogini. Doświadczanie kultu hinduistycznego w tym miejscu, tych wszystkich niezrozumiałych człowiekowi swiata zachodniego, rytuałów i zwyczajów, było dla mnie nie lada przeżyciem. Spokój, doniosła atmosfera tego miejsca, dewocja bijaca na każdym kroku od wiernych sprawiały, że aż chciało się być świadkiem tych wszystkich rytuałów. Pewnie to sprawiło, że miejsce to opuściłem później niż planowałem.
Osiągając miejscowość Ubud, zatrzymałem się w drodze przy osławionych balijskich tarasach ryżowych Tegallalang. Nie powiem robią wrażenie, niemniej są tak wycackane i sztuczne, że aż sprawiają wrażenie nieautentycznych. Na mój gust utrzymywane są już wyłącznie w celach turystycznych, mniej w praktycznych. Widziane kilka tygodni później, tarasy ryżowe prowincji Bedugul w Jatuluwih, o czym nadmienię w jednym z późniejszych wpisów, prezentowały się dużo bardziej urokliwie. A niech tylko wspomnę o tarasach ryżowych Kordylierów Filipińskich, "pajęczych" polach ryżowych na Floresie, wielu innych wcześniej widzianych przeze mnie ... Nie, te z Tegallalang nijak nie stają w szranki urodziwości ze wspomnianymi.
Późnowieczorową porą dotarłem wreszcie do Kuty. Miasto zaczynało się właśnie szykować na nocne imprezowanie. Ja przeciwnie, padając ze zmęczenia nawet nie musiałem się szykować do snu. On sam mnie dopadł ...