Livingston przywitało mnie pelikanami. Nie dziwota, że od samego początku przypadło mi do gustu. Stada pelikanów, tych pokracznych, nieforemnych, a jednak bardzo pięknych i fotogenicznych ptaków sprawiły, że uśmiech stał się jakby szerszym. Uwielbiam oglądać pelikany, mają w sobie coś co sprawia, że mimo tej całej swojej pokraczności, chyba dobre skojarzenie, wydają się niebywale urokliwe. Przynajmniej ja je zawsze tak kojarzyłem. Wnet wróciły wspomnienia hen sprzed lat, z wybrzeża Wenezueli, pełnego tych niesamowitych ptaków.
Livigston jest miejscem wyjątkowym samo w sobie. Kompletnie innym niż inne widziane do tej pory w Gwatemali. Położone na karaibskim wybrzeżu Gwatemali, niby Gwatemala a jakby już nie Gwatemala. Wszystko toczy się tu w swym własnym tempie. Nikt się nigdzie nie spieszy, nikomu nic się nie chce, każdy ma na wszystko kolokwialnie mówiąc wywalone. Miasto wygląda, jakby zatrzymało się w czasie. Stare budynki straszą, hotele pamiętają swoje lata świetności, restauracyjek tyle co kot napłakał. Ludzi podobnież. Nie za wiele kręci się ich po mieście. Co rusz widzę jakichś zalegających w cieniu werand własnych domów, bądź na hamakach. Podoba mi się tutaj. Lubię takie miejsca. Miejsca, których dzisiaj, w naszym rozpędzonym do granic zdrowego rozsądku świecie, coraz mniej. To jedno z tych miejsc, gdzie naprawdę można zapomnieć o przysłowiowym Bożym świecie. Pewnie wpływ na to ma również okoliczność, że Livingston odłączone jest, i to dosłownie, od świata. Nie prowadzi tu żadna droga dojazdowa z Gwatemali, czy też sąsiedniego Belize. Dostać się tu można wyłącznie drogą wodną.
Livingston zamieszkiwane jest przez lud Garifuna, Czarnych Karaibów, potomków dawnych niewolników przywiezionych do Nowego Świata z Afryki. Obecnie zasiedlają oni część południową Belize, wyspy Hondurasu oraz właśnie gwatemalskie wybrzeże. Dredy we włosach, nieraz jointy w ustach, lenistwo wręcz wpisane w twarz. Jestem na Karaibach. Jest bosko. Podoba mi się. Ciekawe komu chciało się malować te niesamowite murale zdobiące miasto, skoro tutaj wygląda jakby nikomu nigdy i nic się nie chciało. Najlepiej zaszyłbym się tu na jakiś czas. Odpoczął od cywilizacji.
Swój dwudniowy pobyt tutaj spędziłem tak, jak tylko w takim miejscu wypada. Leżakowaniem w hamaku, popijaniem rumu, pływaniem w morzu. Minimum wydatkowania energii, maksimum ładowania baterii poprzez wypoczynek. Sprzyjał temu mój hotelik, który nota bene gorąco polecam – Casa Rosada. Widok wprost z łóżka na morze, karaibskie wybrzeże koił. Jego klimat, klimat starego kolonialnego budynku, ze skrzypiącą podłogą, palmami kołyszącymi się w rytm powiewów wiatru i ocierających się o dach budynku. I to długie molo... Pisałem już, że takie Karaiby to ja lubię ? ...