Chcąc uciec przed nadciągającą tą porą roku szarością, całym morzem szarości, udaliśmy się jesienią 2009 roku na Sardynię. Powód prozaiczny. Niezwykle bogaty w wyprawy rok chciałem zakończyć jakimś miłym akcentem. Miało być lenistwo, kocyk na bielutkim piasku i drinki ze słomką, a wszystko to zmieszane z relaksacyjnym spokojem. Inaczej niż na poprzednich, typowo backpackerskich, wypadach. Sardynia wydawała się być miejscem stworzonym do takich wypadów. Wyspa wielkości niejednego europejskiego państwa, zaludniona przez raptem 1,6 mln ludności, dawała gwarancję wypoczynku w miejscu niezdeptanym turystycznym sandałem, wolnym od wielkich kompleksów hotelowych, w miejscu gdzie trafienie na ochlaną brytyjską gębę, opuszczającą ranną porą, nierównym krokiem jedną z wielu dyskotek, jest widokiem rzadko spotykanym. Ponoć łatwiej trafić tu na owcę niż innego człowieka (jest ich trzy razy więcej niż ludzi). Dodatkowo synonim wyspy luksusu, drakońskie ceny, muszą sprawić, że część typowo zabawowych, ibizowsko – majorkowskich turystów, rozważy sens przyjazdu na Sardynię.
Za cel naszego plażowego wypoczynku obraliśmy sobie północną część wyspy z cudownymi i wymownie brzmiącymi wybrzeżami Costa Paradiso i Costa Smeralda.