Rankiem, choć nie tak wczesnym, jakby należało, opuszczamy Aggtelek. Jako że plan podróży jest stosunkowo napięty, a dodatkowo trzeba uwzględnić jakieś atrakcje dla dzieciaków, poważnie obawiam się o dotarcie do wszystkich miejsc zakodowanych w mojej głowie. No cóż, podróże to sztuka kompromisów, czasem trzeba umieć powiedzieć którejś atrakcji do kiedyś (…). Wiem jedno, na pewno bolesne redukowanie planów nie obejmie zamku Boldogkovaralja. Mimo, że ów ewidentnie nie leży nam po drodze i szmat drogi należy nadłożyć, muszę go zobaczyć. Jako miłośnik zamków, miejsc otoczonych niewidoczną, choc odczuwalną magią, nie potrafię oprzeć się pokusie wzniesienia oczu ku jego nieszablonowej kompozycji.
Podążając wzdłuż słowacko – węgierskiego pogranicza ku wschodowi przemierzamy ziemie zamieszkiwane przez ludność, chyba słowo mniejszość byłoby nieadekwatnym, romską. Widoki zza szyby, wywołują stan politowania wobec sytuacji materialnej owej grupy etnicznej, a jednocześnie chęć jak najrychlejszego opuszczenia tych okolic. Problem ludności romskiej, nie tylko na mijanych ziemiach, jest wyjątkowo drażliwy, niemniej władze poszczególnych krajów zdają się go nie dostrzegać, wykonując cichaczem gesty przypominające najzwyklejsze wymiatanie śmieci (w tym wypadku problemu) pod dywan. I tylko tak się zastanawiam, jakim cudem takie Węgry mają wskaźnik PKB wyższy niż nasz kraj, wszak takich widoków, takich obrazów ludzkiej nędzy, u nas nie było mi danym spatrzyć. Ba, nawet wizyty w dalekim, tzw. Trzecim Świecie, nie wprawiły mnie w taki stan politowania dla standartów życia tubylczej ludności.
Wkrótce obraz, niczym w sławetnym kalejdoskopie, zmienia się, pozwalając cieszyć oko, malowniczymi wzgórzami, pełnymi winnejlatorośli, a zwłaszcza drzewek morelowych. Zakupione wprost u gospodarza owoce, w tak błogi stan zmysły wprawiają, że aż chwilowo (nie do uwierzenia ?) zapominam o zamku. Owoc wprost z drzewa, podany spracowaną ręką opiekuna sadu, uchwycony jeszcze promieniami południowego słońca, smakuje wręcz nie jak morela, znana mi z naszych sklepów i targowisk. Kto tożsamego uczucia doświadczył, ten wie o czym mówię.
Pośród morelowych sadów, na najwyższym okolicznym wzniesieniu pasma gór Zemplen majestatycznie wznosi się nad okolicą bryła mojego wymarzonego zamku. Mimo, że jak większość węgierskich zamków, nie stanowi on architektonicznej perełki europejskiej architektury warownej, to jednak jest na swój sposób unikatowy. Warownia, położona na „szczęśliwej skale”, choć niektórzy zwykli dostrzegać w niej również postać wypoczywającego lwa, charakteryzuje się nietypowym, wypustem obronnym, który odchodzi wąskim 15-20 metrowym pasem od jednego ze skrzydeł zamku. Ów element konstrukcyjny skupiał tak namiętnie moją uwagę, stając się wręcz obsesyjną żądzą. I pomimo, że poza tym zamek prezentuje się conajwyżej przeciętnie, poczułem się kontent, pozwalając nasycić się niepohamowanej żądzy. Zbudowany w schyłkowym okresie madziarskiej wielkości, za czasów ostatniego z Arpadów Andrzeja III (koniec XIII wieku), służyć miał głównie obronie węgierskiego pogranicza przed coraz żwawiej nacierającymi tatarami.