Przyznam szczerze, że miłośnikiem wielkich metropolii nigdy nie byłem, przymiot urokliwości odkrywając właściwie w tych mniejszych miasteczkach, często wobec majestatycznego oblicza metropolii – molocha, wzrok spuszczających i swoje niezależne, cichuteńkie życie prowadzących. Podążając więc ulicami Budapesztu, zdając sobie sprawę z jego rozsławionego wszem i wobec imienia, uświadamiałem sobie, że niezwykle ciężko będzie madziarskiej stolicy przekonać mnie do niej. I w sumie, mimo niesamowitego, barokowego głównie bogactwa i atrakcyjnego oblicza, przekabacić mnie na swoją stronę miasto nie zdołało, choć niewątpliwie trwały ślad w pamięci pozostawiło. Zapewne wpływ na to miała niezbyt przyjemna pogoda, wszak zwiedzanie miasta w warunkach szklarnianych (około 40 C) do zbyt przyjemnych nie należy, tymbardziej w towarzystwie dzieciaków. Najbardziej w pamięci zapadły mi więc, oprócz osławionych atrakcji Wzgórza Zamkowego (kościół Macieja, Baszta Rybacka, Budavari Palota i wielu innych), nota bene niezwykle pięknego i ku dłuższemu pobytowi zachęcającego, majestatyczne oblicze Parlamentu, stylizowany na barok kolorowy zamek Vajdahunyd Var oraz pobliskie neobarokowe termy Szechenyi. Niestety panujące upały skłoniły raczej ku podkuleniu ogona i przedwczesnemu opuszczeniu miasta niźli podążeniu ku poszukiwaniu starożytnej (rzymskie Aquincium) i średniowiecznej twarzy miasta. Sumiennie przyrzekłem sobie jeszcze tu kiedyś przyjechać i dzisiejszy błąd zaniechania naprawić.