Do Kalaw dotarliśmy w jednym celu. To miejsce, z którego startują najpopularniejsze w Myanmarze trekkingi. Właściwie gdyby nie one pewnie turystów nie byłoby tu zbyt wielu. Tym samym sporo by stracili, bo miasto prezentuje się nad wyraz urokliwie. Położone na wysokości 1320 m, otoczone jest malowniczymi górami. Jego stosunkowo niewielkie rozmiary nie męczą, nie przytłaczają przywarami typowo azjatyckich wielkich miast. Market w centrum miasta kusi kolorami, zapachami, azjatyckim miszmaszem oraz, co znalazło wyraz w powiększeniu mojego plecaka, w cudownych pamiątkach tutejszych ludów, zwłaszcza zamieszkujących tę okolicę Shanów.
Wybraliśmy opcję dwudniowego trekkingu z Kalaw nad słynne jezioro Inle. Z informacji zasięgniętych u osób, które odbyły już ten trekking, wydał on się najbardziej optymalną opcją. Ponoć dłuższe trekkingi mogą nużyć zwłaszcza powtarzalnością widoków po drodze. Ruszyliśmy rankiem, wnet po śniadaniu. Mijaliśmy pagórkowate wzgórza, pola żółcące się dojrzewającym zbożem, z rzadka wioseczki okolicznych plemion, głównie Paulangów i Pa-O. Kobiety wyszywały piękne stroje, mężczyźni budowali bambusowe chatki, chili prażyło się w słońcu. Podziwiałem starego typu wozy zaprzęgowe, niektóre z nich ciągnięte przez woły, przedhistoryczne narzędzia rolnicze. Uśmiałem się do łez widząc miejscowego kowboja zasiadającego na bawole, zaciągającego się cygarem. Okolice przypominały mi nieco rodzinne Beskidy, być może mniej zalesione, za to bardziej suche. Niebywałą atrakcją była możliwość nocowania w monasterze buddyjskim. Poranne modły mnichów i cudowny śpiew młodych adeptów, mimo że wybudził mnie bladym świtem ze snu, pozostaną najmilszymi wspomnienami dwudniowej włoczęgi po tych terenach. Sam trekking zbytnio nie zmęczył, wiódł w większości po płaskim, z rzadka lekko pagórkowatym, terenie. Prawdą stało się stwierdzenie, że trek ów można pokonać nawet w wieku bardzo zaawansowanym i w samych klapkach. Zresztą liczba wiekowych turystów spotkanych na trasie tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Dla mnie to, jeżeli chodzi o uciążliwość, chyba jeden z najłatwiejszych trekkingów odbytych w życiu.
Tym, co zdecydowanie wpłynęło na nie do końca pozytywny sposób odbierania przeze mnie samego trekkingu, również przez innych jego uczestników, stała się jego powszechność, wręcz masowość. Zdecydowanie zabija ona jego autentyczność, sprawia że traci on swój naturalny, poznawczy charakter. Na trasie spotkaliśmy tak wielu turystów przewijających się przez każdy kąt wioski, buszujących po krzakach, fortografujących, wciskających swe wycackane aparaty przed twarze tubylczej ludności, że wraz z nabraniem charakteru masowości utracił on walor oryginalności. Miejscowa ludność wydawała się już być znużoną ciągłym odmachiwaniem, odpowiadaniem na powitania, pozowaniem do zdjęć. Poszczególne wioseczki poczęły przypominać oazy bezpłciowości, zwietrzałego, zerodowanego, wymuszonego często entuzjazmu. Dla mnie to zrozumiałe. Niestety świat staje się coraz mniejszy, nawet miejsca wydawałoby się dzikie w pewnym momencie przestają być takimi. Wieść o ich walorach rozchodzi się z tempem ekspressowym, napływają rzesze turystów, miejsce traci na oryginalności, autentyczności. Niestety to proces nieunikniony, nie można nikomu bronić możliwości obcowania z takim miejscem, chęci ujrzenia na własne oczy cudu opisywanego w coraz bardziej rozbierających świat na detale przewodnikach. Uświadomiłem sobie w tym miejscu, że być może rzeczywiście za późno przyjechałem do Birmy. Że kilka lat temu na trasie tegoż trekkingu natrafiłbym na entuzjazm, ludzką ciekawość, błysk w oku, których teraz już nie dojrzałem. Birma staje się, stała się już właściwie, miejscem popularnym. Wraz z otwarciem się na świat, przestała być białą plamą w turystycznej świadomości. W 2011 roku odwiedziło ją około 100 tys. turystów, w poprzednim już 800 tys., w tym szacuje się, że Myanmar odwiedzi ponad milion turystów.
Trekking zakończyliśmy docierając do jeziora Inle, jednego z najbardziej fotogenicznych miejsc kraju i jednego z topowych celów turystyki w Birmie.