Jezioro Inle zachwyciło mnie już od chwili, gdy pierwszy raz danym mi było nań spojrzeć. Jego szeroko rozsławiana wśród backpackerskiej braci powieść jest jak najbardziej zasłużona. Nim jednak przeleję na papier wrażenia z mojego pobytu w tym miejscu, pozwolę sobie podzielić się jeszcze innymi spostrzeżeniami i przemyśleniami na ich podstawie poczynionymi.
Tutaj nad Inle Lake znów uwierzyłem w Birmę. Birma z moich wyobrażeń, podróżniczych marzeń, książek Orwella i Kipplinga znów przestała być czczą mżonką, nabierając realnych kształtów. Znów przyszło mi wierzyć, że ludzie krajów ubogich materialnie, swoim bogactwem duchowym, wewnętrznym, stanowią inspirację dla kolejnych moich wojaży. Zauważam, że zionę potrzebą jak najczęstszego czerpania przyjemności z towarzystwa takich ludzi. Człowiek w takich okolicznościach, w takim otoczeniu, chyba rzeczywiście staje się bardziej człowieczy, jego serce jakby pojemniejsze na wchłanianie rozpychającego się w najlepsze dobra. W ich towarzystwie zauważam, że to wszystko, nasze człowieczeństwo ma jeszcze sens. Że te wszystkie materialne pobudki, konsumpcyjne żądze, wyższość idei mieć nad dać, świat zepsutego zachodu, bierze w łeb. Chyba po to do Azji jeżdzę, szukać świata starych wartości, wyższych pobudek, moralności, świata coraz bardziej unikatowego, za to bardziej szlachetnego. A przecież Ci ludzie wcale by tak nie musieli, przecież mogli by, jak to w okcydentalnym świecie ma miejsce, czerpać z turystyki konsumpcyjne profity, nie oferując nic wzamian. Na trekkingu z Kalaw przesiąknięty byłem uczuciem rozczarowania. Żalowałem, że tubylcza ludność unika kontaktu wzrokowego, brakuje serdecznego uśmiechu. Po czasie zrozumiałem. Postaw się w sytuacji, że codziennie setki wypasionych cyfrówek przystawia Ci się pod twarz, każąc przy tym szeroko się uśmiechać. Chyba nawet najszerzej otwarte na inność, przesiąknięte zrozumieniem serce trafiłby szlag. Nad Inle Lake miejscowi czerpią profity z turystycznej obecności zachowując przy tym swoją człowieczą twarz. Znajdują czas na rozmowę, uśmiech, spojrzenie. Kiedy patrzę w wymalowaną tanaką twarz, w oczy przesiąknięte naturalnością, zauważam coś, co coraz ciężej dostrzec w cywilizowanym świecie. Nie chodzi o serdeczność, wewnętrzne ciepło, to i u nas, w naszym świecie, jeszcze gdzieniegdzie idzie wypatrzyć. W tych pięknych, ciemnobrązowych birmańskich oczach dostrzegam harmonię, spokój, brak pośpiechu, tak typowego w zachodnim świecie. Tutaj ludzie jeszcze dostrzegają wyższość innych niż tylko materialne pobudki. Tutaj ludzie jeszcze potrafią czerpać radość z samego faktu, że danym jest im żyć. Że danym jest im żyć, w tak pięknym miejscu, jakim jest ziemia. Że przecież do szczęścia nie potrzeba wypasionej fury, chaty pełnej zbędnych klamotów, teraabitowego internetu, odpicowanej, długonogiej, botoksowej blondyny. Wszystkie te pokusy nie przynoszą człowiekowi naszego świata radości. A tutaj wystarczy rozejrzeć się, popatrzeć wkoło, uważając przy tym należycie, czasem możesz dostać w łeb szerokim, rozbrajająco szczerym uśmiechem. Tutaj w Azji, tutaj w Birmie, są jeszcze miejsca, gdzie na ulicach króluje taki właśnie uśmiech. Uśmiech szczęśliwego człowieka...