Jakimś cudem udało mi się opuścić sułtańskie Brunei, choć przyznam że to wcale nie było takie proste. Wszak tylko dwa autobusy dziennie kierują się na zachód ku malezyjskiemu Sarawakowi. Opuszczając sułtańskie włości, nie opuściłem jednak roponośnej krainy. Kolejną moją destynacją było przygraniczne Miri, największe (ok. 300 tys. mieszkańców) malezyjskie miasto środkowej części Borneo. Jest ono kolebką malezyjskiego przemysłu petrochemicznego i aż dziw bierze, że sułtan sąsiedniego Brunei, zawłaszczając w łapska najbogatsze złoża borneańskiej ropy zapomniał o Miri i jego płynnym skarbie. Mało kto wie, że to właśnie tutaj narodziły się podwaliny współczesnego imperium petrochemicznego kraju (1882 rok), a sam potentat branży, firma Shell, zbudowała właśnie w Miri swój pierwszy szyb roponośny (1910 rok). Dzisiaj, stara poczciwa The Grand Old Lady (wydobywająca niegdyś 7 baryłek ropy dziennie), bo taką nazwę nosił ów szyb, jest już tylko pomnikiem upamiętniającym ową okoliczność. Miasto zresztą chlubi się swym pochodzeniem, czego dowodem choćby tutejsze Muzeum Ropy ( Petroleum Muzeum).
Współcześne Miri stara się coraz bardziej eksponować również swoje walory turystyczne. Choć samo miasto nie powala, warto spędzić tu kilka chwil, przechadzając się jego rozbudowanym, choć nieprzytłaczającym, centrum. Miniemy kilka wieżowców, pełny ludzi niezależnie od pory dnia targ. Najlepszym jednak miejscem do szukania estetycznych walorów miasta jest górujace nad nim wzniesienie Canada Hill (nazwa zaczerpnięta podobno od narodowości pierwszego managera firmy petrochemicznej tu rezydującej). Z tej perspektywy można dopiero dostrzec jak cudownie usytuowane jest Miri. Właśnie z tej perpektywy miasto zyska w oczach obserwatora, w moich na pewno zyskało, kilka stopni więcej w skali estetycznej atrakcyjności. Wciśnięte jest ono w wąski klin lądu, dociskany przez prące od północy morze ku podnóżom okolicznych wzniesień z Canada Hill na czele. Posiedziałem tutaj trochę delektując się tym widokiem.
Kulturowo miasto stanowi mieszankę ludzi róznych nacji, będąc jednocześnie wrotami handlu wymiennego dla ludzi z rzek interioru wyspy, zwłaszcza plemienia Orang Ulu. Jakoś na pierwszy plan wysuwają się tutaj Chińczycy, ciągle celebrujący swój Nowy Rok - Rok Węża Wodnego. Znamiennym jest, że i inne nacje wielokulturowego kraju korzystają z zabawy. Znów danym było mi przypomnieć sobie o walorach, zwłaszcza kulinarnych, wynikających ze wspólnego zamieszkiwania różnych nacji. Kuchnia malezyjska od zawsze, doceniam to szczególnie po Myanmarze i jego bardzo przeciętnych specjałach, stanowiła dla mnie perełkę pośród azjatyckich kulinariów. Pobyt w Miri tylko wzmógł moje przeświadczenie w tym względzie.
Miri jest jednocześnie bazą wypadową dla niesamowitej mnogości atrakcji usytuowanych w bliższej lub dalszej okolicy. Na pierwszy plan wysuwa się tutaj owiany legendą, cudowny Park Narodowy Gunung Mulu. I o ile, co stwierdzam z przykrością, ze względów czasowych, logistycznych i finansowych, nie będzie mi danym go odwiedzić, sumiennie obiecuję to sobie wynagrodzić w przyszłości, o tyle pozostałe atrakcje okolicy Miri, zamierzam spenetrować dogłębnie. Dlatego w najbliższych dniach nastawiam się na wzmożony wysiłek fizyczny, hektolitry wylanego potu, zakwasy w mięśniach, przekleństwa cisnące się w ich następstwie na usta, oczekując wzamian tylko jednego - cudownych wrażeń estetycznych.
P.S. Poznałem tu w Miri, w hostelu w którym nocowałem ciekawego Kanadyjczyka. Jest w podróży już 7 lat. Tyle to ja bym nie potrafił. Brakowało by mi domu, rodziny, znajomych. Chyba aż tak wykolejony życiowo to nie jestem. Choć muszę zaznaczyć, że był to człowiek niebywale interesujący, potrafiący zaimponować.