Dzisiejszy dzień miał być Himalajami w pełnym tego słowa znaczeniu.
Raz, że wkraczaliśmy w krainę śniegu. Zimowe ciuchy opuściły plecakowe wnętrze, czapka na głowę, rękawicę na ręce, raki na nogi, plecakowi lżej i ... w górę.
Dwa wkraczaliśmy w rejony zagrożenia lawinowego. Jeszcze dwa dni temu końcowa trasa ku docelowemu Sanctuarium Annapurny, ta którą dzisiaj mieliśmy pokonać, była właśnie z uwagi na owo zagrożenie zamknięta. Spotkałem zresztą grupki turystów, również i sympatycznych rodaków, którzy z rozczarowaniem zmuszeni zostali przez wzgląd na owo zagrożenie do odwrotu, bez osiągnięcia planowanego celu.
Trzy, by osiągnąć bazę pod Annapurną, tzw. Annapurna Base Camp (ABC), musieliśmy pokonać przewyższenie z Himalaya (2920 m) do ABC (4130 m) rzędu ponad 1200 metrów. Okoliczność owa nijak nie rzuca na nogi, gdyby nie fakt, że wkraczaliśmy na wysokości zagrożone chorobą wysokościową.
Nasz zapał, podniecenie ewidentnie wyczuwalne z uwagi na bliskość wytyczonego celu, diametralnie wyhamowały po spotkaniu z pewną ukraińską parą. Odradzali nam oni w Deurali, ostatnim miejscu przed strefą zagrożenia lawinowego, wyjście w te rejony później niż godzina dziesiąta, a ta minęła, twierdząc że wraz ze wzrostem temperatury zagrożenie przybiera realniejszą postać. Szczególnie na Song, owe ostrzeżenia wywarły wrażenie, która odtąd miast cieszyć się chwilą, miała myśli przeciążone negatywnymi wizjami.
Mimo wszystko okazało się, że nie taki diabeł straszny. Trasa między górskimi stanicami w Deurali a Macchapucchre Base Camp (MBC – 3700 m), ostatnią bazą przed stanicą Annapurny (ABC) była wyjątkowo piękna. Pierwszy raz podczas tych kilku trekkingowych dni poczułem, że naprawdę jestem w górach innych niż wszystkie do tej pory przeze mnie wizytowane. Głowę zadzierałem wyjątkowo wysoko ku górze, bynajmniej nie wypatrując potencjalnych lawin, Potężne kilkutysięczne himalajskie szczyty wyrastały ku niebu. Zaśnieżone, bielutkie, majestatyczne. I w środku tego bielutkiego górskiego królestwa dwa malutkie punkciki, my... W takich miejscach dostrzega się potęgę natury, żywiołu. W takich miejscach człowiek czuje się zwyczajnie maluczki. Bezradny, zdany na los natury. W takich miejscach uświadamiasz sobie, że wcale nie jesteś pepkiem świata. Że musisz zdać się jedynie na to, co ten świat w danym momencie Ci zaoferuje.
Po trudnej przeprawie przez śnieżną dolinę dotarliśmy w końcu do bazy pod szczytem Macchapucchre (Macchapucchre Base Camp). W najlepszym możliwym czasie. Rozpętała się bowiem taka zawierucha śnieżna, że praktycznie nie było widać na kilka metrów. Była ona zdecydowanie bardziej uciążliwa niż minusowe temperatury. W efekcie plan dotarcia jeszcze dzisiejszego dnia do bazy pod Annapurną (ABC) uległ zawieszeniu. Planowałem przeczekać ową zamieć w jednym ze schronisk bazy Macchapucchre Base Camp, a następnie po polepszeniu się warunków pogodowych kontynuować marsz ku docelowej bazie. Niestety nie przewidziałem, że stan śnieżnej zawieruchy przybierze charakter permanentny. Pozostało nam spędzić popołudnie, a również i nockę w jednej z baz pod świętą górą nepalskich hindusów Macchapucchre (6997 m). Niestety wybraliśmy noclegownię oferującą najgorsze warunki noclegowo – żywieniowe. Błąd ów popełniła zresztą większość z wędrowców. Owa noclegownia, pierwsza widoczna, oddalona zresztą od czterech pozostałych, wykorzystuje swoje uprzywilejowane w stosunku do nich położenie. Śnieżna zamieć zmusiła nas do pozostania w niej. Z nudy, wykorzystując krótką przerwę w śnieżnej zawierusze, wybrałem się zobaczyć pozostałe. Ich standart był znacznie wyższy, a restauracyjki ogrzewane. Stąd moja sugestia do potencjalnych wędrowców ku bazie pod Annapurną, by nocując w bazie MBC wybierali te dalsze schroniska.
Jutro, o ile pogoda pozwoli, uderzam ku ostatecznemu celowi mojego himalajskiego trekkingu, ku bazie pod samą Annapurną (ABC).