Traciliśmy na wysokości. Droga wiodła już praktycznie w dół. Gdzieś za plecami pozostały te z najpotężniejszych himalajskich wierzchołków. Annapurny, tej najwyższej z numerkiem I (8091 m) już nie było widać. Gdzieś tam w oddali majaczyły jeszcze jej południowa siostra, Annapurna South (7219 m) oraz charakterystyczny szpiczasty trójkąt Macchapucchre (6993 m). Wraz z wytracaniem wysokości temperatura podskakiwała ku przyjemniejszym ciepłotom. Zimowe ciuchy wróciły na dno plecaków. Te wnet przybrały na ciężarze.
Dotarłszy do Chomrongu duszkiem wypiłem słynną "eighty rupee cola". To znak, że wróciłem do cywilizacji. Ponownie zaczęliśmy wkraczać na tereny permanentnie już zamieszkiwane przez lokalną ludność. Pojawiły się pola, szkoły z dzieciakami proszącymi o cukierki, wypasało się bydło. Cywilizacja, ale ta w akceptowalnej wersji. Wszystko super, tylko te schody... tysiąc dwieście podchodząc do samej wioski w Chomrong, pewnie podobnie tyleż ponownie schodząc ku dołowi. W jako takim stanie ducha trzymała mnie myśl, że kontynuacja tego schodowego marszu zaprowadzi mnie do wymarzonej nagrody, górących źródeł w Jhinu. Oj, zamarzyło mi się wygrzać kości po zimnicy doświadczonej pod Annapurną. Za Chomrong skręciliśmy nie w prawo, ku Tadapani, skąd poprzednio przyszliśmy, a w lewo, ku końcowi trasy na ABC.
Dzień zakończyliśmy zasłużoną kąpielą w wodach termalnych w Jhinu.