- Chodź już, co się tak ociągasz ? - podniesionym głosem zawołała do mnie Song, patrząc z grymasem na moje aż nadto spokojne tempo marszu.
- Nie zdążymy przed wieczorem i przyjdzie nam przenocować na szlaku jeszcze jedną noc – kontynuowała
- Cholera – pomyślałem. A po cholerę my się właściwie spieszymy – odpowiedziałem po chwili
Nic już więcej nie mówiła. Pewnie przez myśli przeleciały jej te same obrazki, te same wizje, co mnie. Nie musiała mi wcale czytać w myślach, by wiedzieć, co chciałem powiedzieć. Dopiero po dłuższej chwili cicho odpowiedziała.
- Masz rację.
Dzisiaj w planach mieliśmy pokonanie ostatniego odcinka naszego trekkingu po Himalajach. W planach było dotarcie do cywilizacji, w pełnym tego słowa znaczeniu, z wszelkimi wygodami, utensynaliami i innymi aspektami z cywilizacją nierozłącznie powiązanymi. Wiadomo internecik, piwko, rozwrzeszczana muza, praskające pod ciężarem towarów sklepowe półki, wygodne hotelowe łóżko...
Trasa miała charakter ewidentnie mniej wysokogórski. Przemierzaliśmy typowe himalajskie wioseczki, pełne małych domków, lokalnych szkół, wiejskich zagród. Dystans do pokonania był całkiem pokaźny. W dodatku wymagał kilku ostrzejszych podejść, łącznie z bardzo stromym do wioski Deurali. Dreptaliśmy całkiem żwawym tempem, w końcu zamierzaliśmy jeszcze dzisiaj dotrzeć do Pokhary. Widoki były przednie, takie jakie mieliśmy okazję podpatrywać podczas naszej całej trekkingowej trasy po Himalajach. Mimo to humor miałem nieco wisielczy. Jakoś tak smutno było mi się rozstać z tymi wspaniałymi górami. Jakoś nie mogłem przyjąć do wiadomości, że już dzisiaj dobiegnie końca ta nasza wspaniała przygoda. Popatrzyłem w zmęczone oczy prawie osiemdziesięcioletniego, dziarskiego dziadzia dreptającego ku górze. On podobną trasę pokonuje pewnie dzień w dzień, pomyślałem. Widać było po nim upływ czasu, widać było potężne zmęczenie. A mimo to znalazł w sobie siłę na uśmiech. Uśmiech, jaki pewnie nieodłącznie kojarzył mi się bedzie z Himalajami. Szczery, sympatyczny, bezintersowny, najpiękniejszy. Mimo, że prawie bezzębny.
Zrozumiałem. Po cholerę się spieszyć. Do czego. Do cywilzacji, którą mam na codzień. Do cywilizacji, przed którą uciekłem. Choć na chwilę, choć na te kilka trekkingowych dni. Przecież wiem, że te wszystkie internety, bary, sklepy, nigdy nie zastąpią mi tego, czego tutaj, podczas tego kilkudniowego trekkingu, doświadczyłem. Przecież wiem, że będąc w cywilizacji zatęsknię za tym. Że będę wzdychał za tymi czerwieniącymi się rododendronami, rozhuśtanymi mostkami nad wzburzonymi rzekami, nawet za moim minus 19 w spiworze w bazie pod Annapurną. Że zatęsknię za tymi zakwasami w mięśniach, milionami schodów do pokonania, za tym bezzębnym uśmiechem dziadzia z wioseczki Tolka.
Postanowiliśmy jeszcze na jedną noc, ostatnią noc, pozostać z dala od cywilizacji. Baza w Australian Camp okazała się być doskonałą kwarantanną przed powrotem na jej łono. Z jednej strony godzina marszu dzieliła ją od głównej drogi prowadzącej wprost do turystycznej mekki w Pokharze. Z drugiej strony, prawie że dotykała wysokich Himalajów, oferując niepowtarzalne widoki na jej białe szczyty, z charakterystycznym trójkątnym wierzchołkiem przepięknej Macchapuchchhre.