Słowem wstępu pozwolę sobie nadmienić, że z racji odbytego trekkingu, nie byłem w stanie, głównie z przyczyn technicznych, prowadzić na bieżąco niniejszej relacji z moich dalszych wojaży po Nepalu. W efekcie wszystko, co obecnie piszę jest relacją nieodzianą już w przymiot opisu na żywo, bieżąco relacjonujacego zastaną rzeczywistość, pełnego faktów najświeższego sortu. Ubolewam, że być może relacja straci nieco na kolorycie, uboższa będzie o doznania euforyczne, suchsza uczuciowo. Tym, co jednak będzie wywierało znaczący wpływ na jej "ubiór", będzie fakt, że będę ją pisał już w obliczu tragedii, która w dniach poprzedzających, raptem 3 tygodnie po moim powrocie stamtąd, nawiedziła ten wspaniały kraj i poczyniła tak straszliwe szkody, zwłaszcza pociągnęła za sobą śmierć tysięcy ludzi. Tragedia w skali przekraczającej granice wyobraźni.
Przy okazji dziękuję za okazaną troskę o moją osobę. Jak już nadmieniłem, opatrzność nade mną czuwała, czego niestety nie mogą powiedzieć o sobie inne osoby ... Smutne to ...
Póki co, pozwolę sobie kontynuować relację, w odpowiednim miejscu nawiązując słowem do tej niewyobrażalnej tragedii.
Wracając do meritum, poprzedni wątek zakończyłem w finalnej bazie (Australian Base Camp) naszego trekkingu po himalajskich górach. Po dostaniu się do turystycznej enklawy w Pokharze, daliśmy sobie dwa dni na dojście do siebie, nawyknięcie na powrót do wygód cywilizacyjnych, upranie brudnych ciuchów, szereg innych mniej lub bardziej praktycznych czynności. Kolejne dni naszej nepalskiej włóczęgi ponownie miały być tymi z kategorii wzmożonej aktywności fizycznej.
Będąc w Nepalu nie sposób wręcz, wiem to moje prywatne zdanie, nie skorzystać ze sposobności zażycia aktywności wodnej na wzburzonych górskich, himalajskich rzekach. Należą one do najlepszych na świecie miejsc do odbycia przygody raftingowej czy też kajakarstwa górskiego. Rzeki takie jak Marsyandi, Sun Kosi, Tamur, należą do najlepszych, przy tym najniebezpieczniejszych, najbogatszych w doznania adrenalinowe rzek raftingowych. Niestety spłynięcie nimi wymaga czasem nawet minimum 10 dni oraz doskonałej organizacji logistycznej takiej ekspedycji. Osobiście w planach miałem trzydniowy spływ przepiękną rzeką Kali Gandaki. Okazało się jednak, że wczesna wiosna nie jest najlepszym okresem raftingowym tamże, zwłaszcza z uwagi na zimną wodę. W efekcie nie udało się uzbierać wymaganej ilościowo grupy osób, niezbędnej do odbycia tego właśnie raftingu.
Cóż, pozostała nam jedynie Tirisuli...
Broniłem się przed raftingiem tą rzeką rękoma i nogami. Raz, że nie jest zbyt trudna technicznie (głównie rapidy 2 i 3, nieliczne 4). Dwa rzeka biegnie wzdłuż głównej arterii drogowej łączącej Pokharę z Kathmandu. W efekcie kompletnie pozbawiona jest autentycznej dziewiczości. Trzy, rafting nią jest jedynie jednodniową, ba kilkugodzinną, przygodą. Moja argumentacja pewnie wzięła by górę, gdyby nie fakt, że Song, która nigdy wcześniej nie odbyła jakiegokolwiek raftingu, bardzo nalegała. Ułatwieniem był też fakt, że grupę na taki spływ zebrać zdecydowanie prościej, w dodatku spływ ten nie należy do zbyt kosztownych.
Sam spływ, rzeczywiście nieco mnie rozczarował. Zarówno pod względem widoków z pontonowej powierzchni, jak i z uwagi, może głównie, na niewystarczającą ilość doznań adrenalinowych. A tych wyczekiwałem... Kilka razy zahuśtało, przelało wodę między burtami, odbiło od kamieni i nim się spostrzegliśmy nasza dwugodzinna przygoda dobiegła końca.
W drodze ku naszej kolejnej destynacji korzystaliśmy z transportu prywatnego. Jeszcze w Pokharze, drogą burzliwych choć owocnych negocjacji, zakupiłem łączony pakiet na spływ rzeką Tirisuli i trzydniowy pobyt w Parku Narodowym Chitwan, o czym w kolejnym poście. Był on na tyle przyjaznym cenowo, że nie sposób było z tej opcji nie skorzystać. Jak wyczytałem na wielu forach, zaciągnąwszy również języka, nie sposób byłoby drogą indywidualną zaliczyć obu tych atrakcji po tak przyjaznych kosztach. Cóż, czasem backpackerskie zacięcie trzeba schować na dno plecaka i zażyć też typowo turystyczno - pakietowego sposobu podróżowania :)
W drodze do Saurahy, bazy wypadowej ku Parkowi Narodowemu Chitwan, nie obyło się rzecz jasna bez przygód. I to zdecydowanie takich, z gatunku mniej przyjemnych. Zobaczyliśmy w dole kanionu ciężarówkę Coca-Coli, która wypadła z drogi i spadła z 40 metrowego nasypu na samo dno kanionu. Podobno obaj kierowcy zginęli na miejscu. Ludność lokalna, całe wioski, schodziła w dół wąwozu, by w drodze powrotnej wydrapywać się z koszami pełnymi butelek coca coli. Cóż, teraz już było pewnym, że ów napój, symbol kapitalistycznych czasów, dotrze do nawet najdalszych zakątków i wioseczek nepalskiej ziemi. Choć na chwilę to nie herbata będzie tamże wiodącym napojem.
Jakby nieszczęść było mało, na prostym odcinku drogi, pełnym pokaźnych dziur, zerwaliśmy przednią oś naszego samochodu. W efekcie przyszło nam prawie dwie godziny czekać na pojazd zastępczy. Wspominałem już wcześniej o tragicznym stanie nepalskich dróg. Nigdzie indziej w świecie, a bywałem w przeróżnych destynacjach, nie spotkałem się z drogami o tak kiepskim standardzie.
Cóż nepalska rzeczywistość ... Rzeczywistość najbiedniejszego kraju Azji.