Pozostało tylko wrócić do Carcassonne, gdzie odlatywaliśmy na powrót, kończąc tym samym czterodniowy, około-weekendowy rekonesans po pirenejskim pograniczu. W drodze powrotnej obyło się bez większych przygód. Obraliśmy drogę przez Liwię, hiszpańską enklawę na terytorium Francji, wizytując tym samym trzecie państwo w trakcie naszej krótkiej eskapady po tych ziemiach. Jeszcze tylko ostatni rzut okiem na fortecę z Carcassonne, degustacja winka pod jej średniowiecznymi murami i nie pozostało nic innego, jak opuszczenie po czterech dniach Francji.
Okres to zdecydowanie zbyt krótki, by silić się na jakiekolwiek podsumowania i wnioski. Zauważam jedną prostą zależność, jeżdżenie po Azji, moje rokroczne, wielomiesięczne wyprawy, wypaczają nieco mój gust. Tamtejsza odmienność, inność, egzotyka, koloryt, feria smaków i zapachów, sprawiają że jakby mniej doceniam to, co tu mam pod przysłowiowym nosem, w zasięgu Europy, krajów tożsamego kręgu kulturowego. A przecież to niebywale piękne miejsca, o czym było mi danym w trakcie tych kilku dni. Zobaczyłem twierdzę z Carcassonne, mój główny punkt wizyty w tym regionie, ruszyłem szlakiem katarskiej historii na pirenejskim pograniczu, odwiedziłem w końcu jakieś lilipucie państewko Europy, Andorę. Jak na tak krótki czas całkiem sporo. Sumiennie obiecuję sobie więcej takich weekendowych wypadów w Europę. W końcu znam ją zdecydowanie bardziej po łebkach niż Azję...