Kolejne miejsce, kolejna stolica na mapie moich tegorocznych azjatyckich wojaży. Pożegnałem w Kuala Lumpur znajomych, którzy wrócili do zimowej Europy. Mnie przyszło z kolei wrócić do Indonezji. Z nieskrywaną radością rzecz jasna.
Wjechałem do Indonezji przez jej serce, stolicę Jakartę. Serce dawno przeżarte nowotworem. Brudne, paskudne, zakorkowane i zatłoczone wielomilionowe miasto. W przeciwieństwie do Kuala Lumpur nijak nie cieszące się moją atencją. Ba, myśl o przyjeździe tutaj zabijała mój wszelaki entuzjazm. Tak, to najbrzydsze miasto, w jakim kiedykolwiek było danym mi być. Druga wizyta w życiu tutaj tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Nawet paskudna Manila, chaotyczne Delhi, plugawa Dhaka, estetyką biją Jakartę na łeb na szyję. Uwierzcie mi, wiem co mówię. Jeżeli tylko zakiełkuje w Waszych głowach myśl o odwiedzinach tego miejsca, walnijcie się czymś ciężkim w głowę. Naprawdę, zróbcie to...
Jakarta nie ma nic, zaprawdę nic do zaoferowania. Ok, kolonialna dzielnica dawnej Batawii może się podobać. Ale na litość boską, to raptem 200 m2 względnego czaru tym mieście. Tyle...Poza tym nic. Kroczenie ulicami Jakarty było dla mnie męką. Męką, w której przejawu pozytywnych odczuć brak.
Po co,więc odwiedziłem Jakartę ?
Raz ze względów logistycznych. Stąd najłatwiej było mi dostać sie ku kolejnej mojej indonezyjskiej destynacji. Dwa, odwiedziłem znajomą tutaj zamieszkującą.
Koniec kropka.