Kręcę się i kręcę po "wyspie Bogów". Dzięki temu, że miałem już nieco okazję poznać tę wyspę w trakcie moich kilku pobytów na Bali, moje pierwsze impresje z wyspy, na początku zdecydowanie niezbyt pozytywne, przybrały na kolorycie. Im dalej zresztą od Kuty i sąsiednich resortowych miejscowości, od owych przybytków rozpusty, masowej turystyki, tym moja ocena Bali przybiera pozytywniejszych odcieni. Zwłaszcza północ, miejsca o których miałem okazję pisać w poprzednich postach, mieni się najbarwniejszym kolorytem. Pięknie tam, nieturystycznie, zielono, duchowo. W dodatku cień padający z kilku potężnych wulkanów, z Agung czy Batur na czele, smukłe i dzikie wodospady, wulkaniczne plaże, sprawiają że aż chce się przebywać w takich miejscach.
Niestety z uwagi na przyjazd znajomych, swoją aktywność w kilku ostatnich dniach musiałem skupić wokół kurortów południowych, a więc w miejscach niezbyt przeze mnie lubianych. W ramach bardziej relaksacyjnego okresu pobytu tutaj, udałem się, któryś już raz zresztą, w kierunku plaż półwyspu Bukit. Moje wcześniejsze odczucia stamtąd, o których pisałem tak :
"Plaże wschodniej części półwyspu Bukit mniej przypadają do gustu. Przerażają sztucznością, tym doskonaleniem pierwotnego charakteru miejsca, jego wycackaniem, wypolerowaniem. Wszystko tu, mam na myśli głównie słynną plażę Nusa Dua, takie idealnie podane, wymuskane, że aż zbyt sztuczne. Te potężne resorty, wypolerowane baseny, doskonałe chodniczki, bulwary. Nie... To nie dla mnie. Brakuje mi tu naturalności, prostoty, autentycznego piękna. Nie... ", nie zmieniły się, tak samo jak nie zmienił się mój gust. Takie miejsca, tchnące sztucznością i brakiem autentyczności do mnie nie przemawiają. Plusem było to, że miałem okazję polatać na latawcu ciągniętym za motorówką. Z góry te wszystkie plażowe, betonowe resorty, ta masa turystów chińskich i rosyjskich, wyglądały jakby bardziej przyjaźnie dla oczu.
Ciekawszą niewątpliwie częścią półwyspu Bukit jest jego zachodnia część. Tamtejsze plaże mają zdecydowanie bardziej dziki charakter. Plaże ukryte między klifami, niezabudowane potężnymi kurortami, wymagające nieraz kupy wysiłku, by do nich dotrzeć po niezliczonej masie schodów, sprawiają, że w większości trafiają tam już bardziej świadomi piewcy ich piękna. Kilka z nich – Uluwatu beach, Dreamland beach, a zwłaszcza malutka Green Bowl beach z dwoma jaskiniami, sprawiają że człowiek potrafi zapomnieć, że jest jakby nie było na bardzo turystycznej wyspie Bali. Już po przyjeździe znajomych miałem też sposobność odwiedzić kolejny raz, położoną na klifach samego południa półwyspu Bukit, jedną z najsłynniejszych świątyń Bali, świątynię Uluwatu. Miejsce piękne, świątynia podobnież, klify ją otaczające majestatyczne, ale te tłumy, przedzieranie się pomiędzy nimi, powodowały we mnie chęć natychmiastowej ucieczki w inne spokojniejsze destynacje.
Dzień przed przyjazdem znajomych odszukałem jeszcze w zasięgu niedługiej jazdy motorkiem całkiem urokliwy wodospad, który jako piewca uroków wodospadów, uznałem za konieczne odwiedzić. Droga prowadząca ku wodospadowi Tegunungan mija soczyście zielone, przyjemne oku, pola ryżowe. Jazda pośród nich należy do przyjemności. Sam wodospad Tegunungan, niezbyt pokaźnych rozmiarów – raptem 35 m, również może się podobać, choć jego bliskość do resortowego południa, jak i niedalekiego Ubud, sprawia że dociera tutaj całkiem pokaźna grupa turystów. Wobec czego nie sposób stwierdzić, że jest on zieloną oazą spokoju. To na pewno nie...
Po odebraniu znajomych z lotniska i spędzeniu z nimi pełnego dnia na plażach półwyspu Bukit, odlecieliśmy ku zdecydowanie ciekawszej, jednej z moich ulubionych, wyspie Indonezji. Jakiej ? O tym w kolejnych postach ...