W Maumere, największym mieście wyspy Flores (ponad 80 tys. mieszkańców) i naszym punkcie startowym wyprawy po tej pięknej wyspie, wylądowaliśmy koło południa. Pogoda nie rozpieszczała. Słońce gdzieś tam skrywało się za chmurami, nie chcąc zbytnio zza nich wyjrzeć. Poprzednim razem, podczas mojego pobytu na wyspie Flores, nie miałem okazji tutaj dotrzeć. Tym razem również nie planowałem poświęcić temu miejscu zbyt wiele czasu. Z informacji mi dostępnych wynika, że nie jest ono zbyt atrakcyjnym miastem, a i okolica zbytnio nie rozpieszcza turystycznych podniebień. Taki stan jest głównie następstwem wielkiego tsunami z 1992 roku, jakie zdewastowało miasto i ponoć niegdyś przepiękne okoliczne rafy koralowe.
Z lotniska odebrał nas Vincent, który odtąd miał stać się naszym kierowcą na kilka następnych dni wojaży po "Wyspie Kwiatów". Niestety, jego aparycja nie przydawała mu uroku. Zadąsany, bez uśmiechu, zbyt poważny. W dodatku jego samochód, nasz środek transportu na te kilka kolejnych dni również nie należał do będących okazem motoryzacyjnej żywotności. Nie takie były ustalenia z pośrednikiem wynajmującym samochód. Cóż odkręcanie tego zajęłoby kilka godzin, a może i dłużej, toteż postanowiłem zdać się na naszego nowego kierowcę, który jednoznacznie zapewniał nas o bezproblemowych wojażach tymże pojazdem po wyspie. Zobaczymy ...
Z Maumere udaliśmy się w kierunku najpierw południowym, a następnie wschodnim, w około 90 kilometrową trasę ku naszej pierwszej bazie noclegowej na floreskiej ziemi, w miejscowości Moni. Naszym towarzyszem na kilka najbliższych dni stała się słynna Transflores Highway, która to drogę przypominała tylko nazwą, przecinająca wyspę ze wschodu na zachód. Wąska, poprzecinana zakrętami, z wieloma dziurami, częstymi osuwiskami skarp, dżunglą wkraczającą na każdym możliwym jej kawałku w jej obszar, nie stanowi bynajmniej wzorcowego przykładu autostrady, nawet pozwalając sobie na znaczne naginanie rzeczywistości na potrzeby indonezyjskich realiów.
Najatrakcyjniejszym z kilku odwiedzanych w drodze przez nas miejsc, była z rzadka wizytowana przez tę garstkę z turystycznej braci zapuszczającej się w te nieturystyczne ostępy wyspy, plaża Koka. Jedna z najpiękniejszych plaż, jakie miałem okazję odwiedzić na swojej podróżniczej drodze. Pamiętam euforię i zachwyt, jaki na mnie wywarła podczas ostatniej mojej wizyty tutaj. Na tyle, że aż podjąłem z właścicielem okolicznych włości luźną rozmowę na temat kupna choć skrawka ziemi wokół tego cudownego miejsca. Podobnież piorunujące, może i większe wrażenie, wywarła na mnie jego racjonalna odpowiedź. Gdyby sprzedał to miejsce, jego pierwotny i naturalny urok, miejsca niezmąconego przywarami masowej turystyki, uległby natychmiastowej degradacji i kapitalistycznemu zepsuciu. Masa potężnych resortów, megakubików betonu wtłoczonych w to miejsce, sprawiłyby, że nie przypominałoby ono raju, jakim wydaje się być na dzień dzisiejszy. Mu do szczęścia nie trzeba dużych pieniędzy, wystarczającym szczęściem jest możliwość pomieszkiwania w tak pięknych okolicznościach przyrody. Mała smażalnia ryb, w której zaspokaja głód nielicznych turystów tu przybywających, w wystarczający sposób zadośćuczyni jego potrzebom materialnym.
Piękne palmy strzegące brzegów dwuzatokowej plaży przedzielonej małym okrągławym niczym wyspa półwyspem, bielutki niczym mąka piasek i ten turkusowy kolor wody. Nawet teraz, mimo lekkiego zachmurzenia i braku słońca, miejsce to wydaje się być nadzwyczajnym. Zachwyty współtowarzyszy tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu. W rankingu moich ulubionych plaż świata Koka Beach znajduje się zdecydowanie bardzo wysoko.
Po kąpielach w tak pięknych okolicznościach, smacznej smażonej rybce przyrządzonej przez właściciela tych włości, udaliśmy się ku docelowej destynacji naszego pierwszego dnia na wyspie Flores, ku miejscowości Moni. Stanowi ona bazę wypadową do wizyty na przepięknym, owianym ciekawą legendą i niewątpliwie jedynym w swoim rodzaju w skali świata, wulkanie Kelimutu.
Ale o tym już w następnym poście ...