W ciągu pełnego dnia udało nam się dojechać de facto z jednego końca Gwatemali na drugi. Znad jeziora Atitlan, skąd już niedaleko do Pacyfiku, do Rio Dulce, wrót ku Atlantykowi. Podróż z Guatemala City odbyliśmy wygodnym rejsowym autobusem linii Litegua. Nie było się do czego doczepić, standart i komfort wysoki. Do Rio Dulce dotarliśmy późnym wieczorem. Miasteczko przywitało nas muzyką dochodzącą z pobliskiej dyskoteki. No tak, sobota pomyślałem. Po kolacji ze smacznym burito udało mi się namówić kumpli na odwiedzenie owego lokalnego przybytku rozrywki. Wizualnie nie prezentował się zbyt zachęcająco. Typowa mordownia z końca świata, zbita z dech szopa, z której prawie światło nie wychodzi, bo go tam praktycznie ma. Miejsce, do którego nie życzyłbyś trafić nawet największemu wrogowi. Gdzie jak nie tu, na ponoć niebezpiecznej gwatemalskiej ziemi, można dostać po pysku. A tymczasem było sympatycznie, lokalni odnosili się do nas bardzo przyjacielsko, zwłaszcza kobiety (szczególnie do Munia).
Rio Dulce to baza wypadowa do rejsu ku nadmorskiemu Livingston, enklawy karaibskiej społeczności Garifuna, miejsca do którego zamierzaliśmy się dostać w następnej kolejności. Nie znaczy to jednak, że samo Rio Dulce (dosłownie Słodka Rzeka) jest wyłącznie miejscem tranzytowym. Przeciwnie, z racji swojego urokliwego usytuowania nad największym gwatemalskim jeziorem Izabal z jednej strony, a rzeką Rio Dulce z drugiej, jest destynacją niebywale atrakcyjną. Widok z mostu rozdzielającego jezioro od ujścia rzeki, będącego jednocześnie najdłuższym mostem całej Ameryki Centralnej, zapiera dech w piersiach. Małe knajpki przycupnięte nad brzegami obu wodnych cieków, mariny z drewnianymi pomostami, luksusowe jachty i ta zieleń bijąca z brzegu.
Rejs rzeką Rio Dulce do Livingston nazywany bywa rejsem "Małą Amazonką". Bogactwo fauny i flory u jego brzegów zachwyca ponoć na każdym kroku. Nim go jednak odbyliśmy, celowo zdecydowaliśmy się na publiczny rejs porą popołudniową, postanowiliśmy odwiedzić inną atrakcję okolicy. Kilka kilometrów za miasteczkiem, w miejscu, gdzie rzeka Dulce wpływa do jeziora Izabal, na samym krańcu półwyspu, znajduje się Fort San Felipe. Kolonialna twierdza wzniesiona została w 1652 roku, na zlecenie króla Hiszpanii Filipa II, dla ochrony przed piratami łupiącymi wybrzeże. W czasach kolonialnych Rio Dulce była ważnym szlakiem handlowym, którym spławiano cenne towary w górę rzeki i w głąb Gwatemali, co stanowiło wystarczającą zachętę dla pirackiej aktywności. Odwiedziny tego miejsca były przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Odrestaurowany, prezentuje się nadzwyczaj urodziwie, zwłaszcza w otoczeniu palm kokosowych i tafli jeziora Izabal, w której zwykł się przeglądać.
Największą atrakcją rzecz jasna miał być jednak rejs Rio Dulce, "Małą Amazonką". I w rzeczy samej był albo prawie że był. Bogactwo fauny i flory zachwycało, mnóstwo czapli, kormoranów, wszelakiej maści ptactwa, bujna szata roślinna, ciekawe formacje krasowe, było czym się zachwycać. Szkoda tylko, że rejs nie pozwala rozkoszować się chwilą. Łódź mknęła jak szalona, zakłócając ciszę, jak mało co pasującą do tego miejsca. Okoliczności przyrody wręcz zapraszały do kontemplowania chwili, cieszenia się potęgą tutejszej natury, ciszą tego miejsca. Byłem nieco zawiedziony. Minęło jak z bicza strzelił wraz z dotarciem w okolice Livingston. Ale o tym już w kolejnym poście ...