Turcję znałem do tej pory słabo, a i tak stwierdzenie to można uznać za eufemizm. Kilkudniowa wizyta w tym kraju tylko uświadomiła mnie w przekonaniu, jak dużo do tej pory mnie ominęło, jak niebywale piękny to kraj. Z masą zabytków z różnych epok w dziejach ludzkości, pięknym wybrzeżem, przystępnymi cenami.
Główna atrakcja wyjazdu, słynny "zamek z bawełny", przepiękne
trawertyny z Pamukkale niebywale mnie zachwyciły. Ich śnieżna biel, kaskadowe tarasy z niebieskimi basenikami, wiosenna szata żyjącego niczym w symbiozie z nimi starożytnego miasta rzymskiego
Hierapolis, termalne łaźnie Kleopatry...
Zachwyt, zachwyt pełną gębą ...
Wróciłem z odczuciem, że ich piękno daleko wyprzedza sławę tego miejsca. Że, ile by pochwalnych peanów na jego cześć nie napisać, nawet śladowo nie odda to uroku tego miejsca. Miałem szczęście, turystów było niewielu, toteż miałem to miejsce prawie, że na wyłączność dla siebie. Bez zwyczajowego tłumu chińskich, czy rosyjskich turystów. Czasu na delektowanie się powabem Pamukkale, kontemplowanie jego niebywałego piękna, podziwianie kwiecistych łąk
Hierapolis, chwytanie rozbieganych myśli , miałem aż nadto...
Nie omieszkałem też odwiedzić kilku innych atrakcji okolicy Morza Egejskiego, słynnych kurortów wakacyjnych w
Marmaris, czy
Fethiye. Jakimż błogosławieństwem był dla mnie fakt, że i tutaj, przed szczytem sezonu, masowa turystyka, tak mnie odpychająca, skutecznie zabijająca walory podziwianych miejsc, jeszcze tu nie nadjechała. Kolejny raz uświadomiłem sobie, że najlepszym czasem na zwiedzanie Europy na pewno nie jest okres europejskiego lata. Tłumy turystów, wysokie ceny, nie sprzyjają wyciągania dla siebie kwintesencji, tego co najlepsze mają te miejsca do zaoferowania.
Do Turcji będę jeszcze wracał, smakował jej kęs po kęsie