Po wylądowaniu na madryckim lotnisku Barajas, poczuliśmy się, niczym sławetny Don Kichot i ja podróżowałem ze swoim wiernym giermkiem (wierzę,że się nie obrazi czytając to określenie), lekko zagubieni wobec ogromu otaczającego nas aeroportu. Kilkanaście lotów w życiu już odbyłem, kilka lotnisk na dłuższą lub krótszą chwilę sposobność widzieć miałem, ale żadno z nich nie mogło się równać wielkością temu w stolicy Hiszpanii. To nowoczesne lotnisko składa się z czterech ogromnych terminali, znajdujących się w odległości kilku kilometrów od siebie. I my te odległości zmuszeni bylismy odczuć, albowiem po wylądowaniu na terminalu nr 1 przerzucić musieliśmy nasze szanowne tyłki na terminal czwarty, celem odebrania wcześniej zabukowanego samochodu. Nijak strasznym nie mogło by się to wydawać, gdyby nie fakt, że było juz grubo po północy. Po odebraniu naszego czworokołowego, jak sie później okazało bardzo praktycznego i wygodnego cudactwa – Fiata Fiorino, mogliśmy, a było koło drugiej w nocy ruszyć ku przygodzie.