Przewodniki odradzaja podrozowanie po poludniowo wschodniej Tajlandii. Niby niebezpiecznie. To tereny, gdzie separatystyczne ruchy malajskie daza do odlaczenia prowincji zamieszkanych glownie przez muzulmanow od Tajlandii i przylaczenia tych ziem do Malezji. Ale co tam dla mnie, umysł zadny przygod i takich miejsc nie unika. Pojechalem wiec, jak sie pozniej okazalo jako jedyny bialy na ten dziki zachod, tfu... poludnie Tajlandii. Chyba bylem atrakcja dla miejscowych, tak na mnie zerkali. Widac wielu bialych tu nie podrozuje. W czasie postoju autobusu na stacjach benzynowych, wszystkie oczy w sklepach wedrowaly ku mojej osobie. Ale byly to bardzo sympatyczne spojrzenia, szkoda ze nikt tutaj nie zna angielskiego, zamienilbym z checia slowko. Tutaj, w krainie zakapturzonych, wszystkie lub prawie kobiety nosza kwefy, czadory, czarczafy, czy jak to licho na twarzy zwa. Trudno wiec dostrzec urode miejscowych kobiet, choc czasem blyski w oku swiadczy, ze niejednemu bialasowi bylyby w stanie w glowie zawrocic.
Pozna pora, kolo 22 miejscowego czasu dotarlem go granicznego Songai Kolok. Szofer pomogl mi znalezc hotel. Autobus mial niezly ubaw wozac bialasa w poszukiwaniu noclegowni. Wreszcie wyladowalem w dzikim przybytku, gdzie dwie kobitki zaproponowaly mi towarzystwo dzisiejszej nocy. Bez cenzury i z reka na sercu oswiadczam, ze odmowilem. Powody pozostawiam dla siebie. Do swojego meliniastego pokoju udalem sie sam. Obejrzalem lanie jakie spuscili Niemcy Angolom i grzecznie polozylem sie spac. Jutrzejszego dnia czeka mnie ciag dalszy wojazy, ale juz po stronie malezyjskiej. Uderzam na rajskie wyspy Perhentians.
Pozdrawiam wszystkich, w tym pyrdy szczegolnie :)