Lot powrotny z Canaimy minął zdecydowanie szybko i w zasadzie bezzachwytowo. Tych echów i achów wyszło z naszych gardeł chyba już zbyt wiele w drodze ku wodospadowi. Teraz byliśmy wyciszeni. Chyba emocje po spotkaniu z diabelskim wodospadem opadły, a w głowach kłębiły się jedynie wspaniałe wspomnienia. Przelatywaliśmy nad miejscami niebywale pięknymi, nijak nie mogły one jednak konkurować z wrażeniami spod Salto Angel.
Po osiągnięciu późnym popołudniem Canaimy mieliśmy w planach zorganizować dalsze wojaże po wenezuelskim interiorze. Generalnie rozważaliśmy kilka opcji. Bożin nalegał na wyprawę w wenezuelskie Andy, Sylwkowi w zasadzie było wszystko jedno. Mnie ciągle nie dawała spokoju myśl o zaginionym świecie Roraimy. Niemniej zdawałem sobie sprawę, że ta destynacja ze względów logistycznych raczej odpada. Chyba najsensowniejszym wyjściem było obranie jednej z dwóch opcji przyrodniczych. Bądź to podglądanie natury i kowbojskiego życia na bagniskach i bezkresach Los Llanos, bądź wybranie się na spotkanie z przyrodą Delty Orinoko, zwanej tu również Deltą Amacuro, połączone z wizytacją Indian Warao zamieszkujących te tereny. Ostatecznie postanowiliśmy przyklasnąć tej ostatniej opcji, mimo że poznani w Canaimie Niemcy roztaczali przed nami malaryczne wizje. Większość tutejszych agencji proponowała wizytę w dużym mieście Tucupita. Niestety, raczej niezbyt pochlebne wieści udało nam się zasięgnąć o tym miejscu. Raz, że zdecydowanie zbyt turystyczne, dwa tamtejsi Indianie Warao zbyt plastikowi. Właściwi Warao mieszkają daleko wgłąb Delty Orinoko, w pobliżu Curiapo. Dotarcie do nich przez turystów wydaje się niemożliwe z uwagi na oddalenie od głównych traktów. Indianie Warao z pobliża Tucupity zostali tam celowo przesiedleni przez sektor turystyczny. W zamian za odgrywanie odpowiednich scenek przed turystami otrzymują odpowiednią dolę od agentów. Nie w smak mi było spotkanie z takimi plastikowymi Indianami. Mną targały myśli o spotkaniu prawdziwych, dzikich Indian. Jedynym biurem, które wydawać by się mogło, wyszło naprzeciw moim potrzebom, było biuro Tamasa Bernala. Roztoczyli przed nami wizję penetracji południowych terenów delty Orinoko, w pobliżu głównego Canal Grande. Tam ponoć idzie czasem natrafić na dzikich Warao przypływających na okoliczne targi ze świeżo złowionymi rybami. W dodatku miejsce ponoć należy do niebywale urokliwych i póki co wolnych od zakusów masowej turystyki. W to mi graj ! Nie dziwota, że ta właśnie opcja najbardziej przypadła nam do gustu.
Nocleg tym razem spędziliśmy w położonym w pobliżu miejscowego rynku hoteliku Posada Don Carol. Prowadziła go sympatyczna Niemka. Wieczorem trochę poszwendaliśmy się po mieście. Zdecydowanie bliżej niż dalej. Jak nam wiadomo Wenezuela nie należy do zbyt bezpiecznych miejsc wieczorową porą. O tym, że tak jest porą nocną byliśmy święcie przekonani. Strzelanina około północy tuż przed oknami naszego hoteliku tylko nas utwierdziła w naszych sądach. Grupka miejscowych łebków postanowiła rozwiązać spór akurat przed naszymi oknami, używając argumentów w postaci pistoletów. Sceny dantejskie, choć po namyśle uważam, że winno się je określać wenezuelskimi, w końcu takie rzeczy są tu na porządku dziennym...