Pomimo już kilkuminutowej jazdy samochodem, dalej słyszę podniesione głosy. Wypadałoby uciszyć towarzystwo, wszak nie sprzyja to zbytnio koncentracji niezbędnej do prowadzenia samochodu. Zdaję jednak sobie sprawę, że mimo wszystko i ja, może nawet w najbardziej znaczący sposób jestem uczestnikiem tych echów i achów, wydawanych z płuc na wspomnienie uroku widzianego wcześniej miejsca. Wiem, że wkrótce ich żądne takich widoków oczy, znajdą nowe obiekty uwielbienia. Wszak droga prowadzi wprost do Loch Lomond and Trossachs National Park. Tutaj bynajmniej o piękne widoki trudno nie jest. Region ten często nazywany bywa Highlands w miniaturze. W którą stronę by nie spojrzeć, nawet najbardziej obojętny na obrazy przewijające się przed oczyma umysł, znajdzie miejsce, któremu poświęcić należy co najmniej rzucenie okiem. Historia miejsca, którą opowiadam towarzyszom, dodatkowo wzmaga ich podniecenie. Kraina Trossachs to kolejne miejsce związane z ważną postacią. Tu urodził się chyba najsłynniejszy poganiacz bydła Robert MacGregor zwany Rob Royem (data urodzin nieznana, ochrzczony 7 marca 1671 r., zmarł w 1734 r., został pochowany w Balquhidder). Cieszył się sławą "szkockiego Robin Hooda", a był ponoć zwykłym rzezimieszkiem, Walter Scott uczynił go bohaterem swojej powieści. A Michael Caton – Jones, reżyser, który wprowadził szkockiego Janosika, zresztą bardzo umiejętnie, na ekrany kin, proces wybarwiania jego postaci doprowadził do perfekcji. Bohater, jednego z moich ulubionych filmów, jest osobą wybitną, człowiekiem szlachetnym i walczącym o wartości takie jak honor, ojczyzna, równość z niespotykanym uporem i pasją. Mijany po drodze Callander, jest miastem, w którym postać Rob Roy'a jest szczególnie eksponowana i które z tegoż faktu czerpie największe zyski. Tutejsze “Rob Roy Centre” o niedobór turystów, zwłaszcza po sukcesie filmowym dzieła opiewającego postać bohatera, martwić się nie musi.
Przemierzając tereny Loch Lomond and Trossachs National Park docieramy do miejscowości Tyndrum, gdzie znajduje się rozgałęzienie dróg. Pierwsza z nich biegnie wprost ku Highlands, przecinając po drodze malowniecze wrzosowiska Rannoch Moor oraz sławną dolinę Glen Coe. Ta, którą wybieramy, pamiętając że pierwszą bedziemy za kilka dni wracać z wojaży po Highlands, odbija w lewo ku terenom hrabstwa Argyll. Wkrótce mijamy po lewej stronie najdłuższe słodkowodne jezioro Szkocji - 41 kilometrowej długości Loch Awe. Według miejscowej legendy zostało stworzone przez wiedźmę, a nastepnie zasiedlone przez potwora, w dodatku znacznie obrzydliwszego niż ten w Loch Ness. Zaczynam uważnie spoglądać na taflę jeziora. Wkrótce widok zza okna zmusza nas do gwałtownego hamowania. Ten moment wymaga niezwłocznego uwiecznienia, w końcu stan taki nie będzie trwał wiecznie. Rozciągająca się nad Loch Awe tęcza wprawdzie nie przypomina ani wiedźmy, ani tymbardziej potwora, ale doznania jakich dostarcza niewątpliwie wywołałyby w potencjalnym obserwatorze naszych emocji, wrażenie jakoby co najmniej jakiegoś potwora ujrzeć dane nam było. Stanowiłoby zaprzeczenie własnej naturze, opuszczenie tegoż miejsca bez chociażby kilkukrotnego skierowania palca na przycisk aparatu służący utrwaleniu zastanego przed oczyma stanu ducha matki natury. Aż cisną się na usta słowa słynnej grupy rockowej Queen - “a kind of magic”. Wszak inaczej niż przy udziale magii, matka natura nie mogła aż do tego stopnia zawładnąć naszymi duszami i emocjami. W oddali widać ruiny, położonego na małej wysepce, usytuowanej pośrodku Loch Awe, Kilchurn Castle. Pocieszam strapionych współtowarzyszy, że baczniej przyjrzymy się im w trakcie jutrzejszego rekonesansu po tych terenach.