Nie było nam nawet zbytnio danym ochłonąć po atrakcjach serwowanych nam w nadmiarze podczas trekkingu w Parku Narodowym Gunung Leuser, kolejny natłok przygód jawił się już na horyzoncie. Kolejny wzmożony wysiłek czekał na mięśnie, niezregenerowane jeszcze należycie po wspomnianym trekkingu. Chyba tylko umysł, był właściwie przygotowany na przyjmowanie przyszłych atrakcji. Aż dziw bierze, że jego pojemność jest tak nieograniczona. Że jego zasoby nie osiągają stanu przesycenia, cały czas będąc przygotowanym do wchłaniania kolejnych terabajtów doznań i przeżyć tak obficie serwowanych nam w trakcie naszej sumatrzańskiej przygody.
Berastagi, górska miejscowość, położona w odległości 2 godzin jazdy śmiesznie tanim busem od Medanu, przywitała nas rześkim, chłodniejszym powietrzem i deszczem. Przyznam szczerze, że spodziewałem się niewielkich rozmiarów górskiego kurorciku, przesiąkniętego atmosferą spokoju, peryferyjnego relaksu. Raz wtóry okazało się, że tutaj w Indonezji, kraju 300 milionów mieszkańców, nie należy operować skalą ze zbyt pomniejszoną miarką. Tutaj zwykła mieścinka, drobny punkcik na mapie, urasta w skali zakotwiczonej w głowie przeciętnego Europejczyka do miar wielkiego miasta. Podobnie rzecz się miała, jak się okazało, i w przypadku wizytowanego przez nas Berastagi, miasta ponad 600 tysięcznego. W skali naszego kraju, miasta olbrzymiego, które byłoby jednym z największych na naszej ziemi. Tutaj raptem drobnego punkciku na mapie olbrzymiej Sumatry. Miasta, jak to w Azji jest zwyczajem, niezbyt urokliwego, niemniej atrakcyjnego na inny, zachwycający każdego wizytatora, sposób. Miejsca o świetnej kuchni, gdzie grillowane, bajecznie przyprawiane, stosunkowo pikantnie (oj Munio coś o tym wie) ryby, jedliśmy w cenie kilkukrotnie niższej niż by nam to było danym w ojczyźnie. Gdzie potrawę zapijaliśmy owocowymi shake'ami, których w ojczyźnie nie było by już nam danych spróbować. Wreszcie miejsca, gdzie same owoce, duriany, jackfruity, kaki, passionfruity, dradonfruity, mangostany, całe mnóstwo innych frutopodobnych, swymi smakami, zdolnościami pobudzenia coraz to innych receptorów smakowych, przyprawiały o zawrót głowy.
Do Berastagi, oczywiście owe smakowe aspekty miasta przypadły nam do gustu, przyjechaliśmy w innym celu. Miasto, szczególnie jego urokliwe śródgórskie położenie, umożliwiają odbycie niezapomnianych górskich wędrówek. W dodatku w destynacje, na których póki co moja stopa (chłopaków tym bardziej) nie miała jeszcze sposobności stanąć. Nad Berastagi górują dwa potężne wulkany - Sibayak (2095 m) oraz Sinabung (2450 m). Za swój cel obraliśmy sobie ten pierwszy, ciągle aktywny, ponoć ofeujący też ciekawsze widoki ze szczytu, reklamowany wręcz jako serwujący pejzaże wprost z pierwszych stron broszur podróżniczych. Wybraliśmy się nań w składzie czteroosobowym. Od czasu trekkingu w Bukit Lawang towarzyszy nam Hiszpan Nacho. Świetny koleś, lat 37, który zaliczył już około 50 krajów świata, każdą zimę spędza w egzotyce. Bratnia mi dusza, miłośnik Azji, źródło ciekawych informacji, rozległej wiedzy, do tego zabawny. Głodomór jakich mało, podróżujący z jednym małym plecakiem. Od razu przypadł mi do gustu, zresztą nam wszystkim.
Ruszyliśmy z nadzieją na piękne widoki, licząc że pogoda nie zakłóci naszej wulkanicznej wspinaczki. Ukryty wczesnym rankiem w chmurach Sibayak z biegiem czasu coraz bardziej i widoczniej ukazywał nam swe oblicze. O tym, że jesteśmy coraz bliżej celu świadczyła coraz rzadziej występująca roślinność tropikalna, a zwłaszcza coraz intensywniejsza, nieprzyjemna woń siarkowodoru, wydobywająca się z wnętrza wulkanu. Niedogodności wspinaczki wynagrodził nam widok na szczycie wulkanu. Jeżeli tak mają wyglądać wulkany, to się na nie piszę i to obiema rękoma. Na szczycie, w wulkanicznej kalderze zalegała lazurowo idealna woda, której obrzeża pokrywały żółciutkie złoża siarki, częstokroć ukrywające się w zalegającej parze wodnej wydobywającej się z jej wnętrza. Gdzieniegdzie majaczyły w niej postacie wydobywaczy siarki, uwijających się w najlepsze, nic sobie nie robiących z uciążliwych warunków wulkanicznego otoczenia. Sibayak dymił sobie solidnie, nadając naszej wspinaczce powagi i poczucia grozy. W końcu wulkan należy do jak najbardziej aktywnych (ostatnia erupcja około 100 lat temu). Jego marsowe otoczenie, przypominające sceny z odysei kosmicznych bardziej niż z jakichkolwiek naturalnych miejsc wcześniej widzianych, pobudzało zmysły do rozpływania się nad magią miejsca. Szczególnie zachwycał widok z samego szczytu Sibayaku (na 2212 m) na niżej położoną kalderę wulkaniczną (na 2095 m). Z tej perspektywy wydawał się jakby mniej groźny, za to bardziej dostojny i majestatyczny. Z żalem było opuszczać to piękne miejsce. Jedno wiem na pewno, to nie ostatni wulkan w moim życiu. Dodatkowo nieostatni, w planach naszych wojaży po tej cudownej ziemi mamy jeszcze jeden. Ale o tym już w jemu właściwej chwili :)
Za trasę powrotną obraliśmy zdecydowanie trudniejszy szlak, prowadzący prawie że pionowo w dół, w dodatku wymagający przedzierania się przez tropikalną dżunglę. W nagrodę za trudy wulkanicznej wyprawy zafundowaliśmy sobie kąpiele w wodach termalnych. Wygrzewanie zmęczonych wulkaniczną wspinaczką tyłków, połączone z wpatrywaniem się w stóżkowy zarys, ledwo co zdobytego wulkanu, było niebywałą przyjemnością. Przyjemnością, którą było miło wspominać w trakcie pysznej kolacji już w samym Berastagi. Przyjemnością, którą miło będzie wspominać już zawsze. Warto nadwyrężać zmysły, być zalewanym hektolitrami potu, jeżeli w zamian oferowane są nam takie doznania. Od dziś wulkanom mówię zdecydowane tak :)