Trochę nie chciało się opuszczać malowniczych okolic jeziora Toba, zwłaszcza że wizja wielogodzinnej przeprawy do kolejnej destynacji podsycała żądze pozostania w tym miejscu. Ciekawość nowego, pragnienie stawienia czoła nowym przygodom wzięła jednak górę. Nie zmienia to faktu, że tęsknym wzrokiem patrzyliśmy z promu na oddalającą się coraz bardziej wyspę.
By dotrzeć do kolejnej destynacji na naszej sumatrzańskiej trasie musieliśmy pokonać 17 godzin męczącej podróży w warunkach urągających przeciętnym choćby standartom. Ściśnięci jak kurczaki wiezione na rzeź, bez miejsca na nogi, na zaczerpnięcie krzty powietrza, obładowani tobołkami, wszelakim cholerstwem, czuliśmy się podle, choć pewenie to zbyt delikatne słowo. Droga, dumnie określana autostradą transumatrzańską przypominała raczej średniowieczny trakt krzyżowców niźli współcześnie nam znane drogi, nawet te wielokrotnie pogardzane i szydzone, nasze polskie. Oj, klnęliśmy wniebogłosy, zwłaszcza gdy szofer postanowił zrobić sobie skrót przez niemożliwie dziurawą półtorametrowej szerokości przecinkę przez las. Wytrzęsło nas niemiłosiernie. W dodatku w pewnym momencie straciliśmy drogę.
Jako, że w takich warunkach odpocząć nie sposób, umysł pozwolił sobie na pewne spostrzeżenia odnośnie samej Sumatry. Zadziwiającym jest, że wyspa dysponująca takim potencjałem turystycznym, tak cudownie pięknymi krajobrazami, mnogością i różnorodnością walorów turystyczną świtę przyciągających, jest jednocześnie miejscem tak rzadko przezeń odwiedzanym. Jakoś w turystycznej świadomości Sumatra zakorzenić się nie może. Jest wręcz odwrotnie proporcjonalnie turystycznie popularna w stosunku do swej atrakcyjności. Czas naszej 17 godzinnej mordęgi w busie upływał mi na rozmyślaniach, co jest powodem takiego, a nie innego turystycznego statusu Sumatry. Zapewne wpływ na to mają niekorzystne zdarzenia niedalekiej przeszłości - tragiczne tsunami z 2004 roku, powodzie z 2006 roku, trzęsienie ziemi w okolicach Padangu z 2009 roku. Pewnie w glówach turystycznej braci tkwi świadomość położenia wyspy w strefie sejsmicznej wulkanów i występowania trzęsień ziemi. Pewnie niektórym nie w smak jest jej islamizacja, wiążąca z odżegnaniem się od imprezowych, narko-pijaczych, sekturystycznych aspektów podróżowania. I tak podczas kolejnego obicia sobie głowy podczas, podczas kolejnego skoku na kolejnej przeszkodzie, uświadomiłem sobie, że mimo wszystko największym chyba mankamentem wyspy jest jest tragiczny wręcz transport. Bardziej wybrednym turystom nie w smak może być pokonywanie odległości 350 km w 17 godzin. Toż, to mając nawet polskie standarty w pamięci, urąga wszelkim akceptowalnym w transporcie publicznym zwyczajom. Niestety transport publiczny to ogromna bolączka tej wyspy. Póki na odpowiednich krzesłach, przerywając choć na chwilę proces kalkulowania wpływów z łapownictwa (to olbrzymi problem tego kraju), sobie tego nie uświadomią, póty Sumatra terrą incognita dla masowej turystyki pozostanie. Choć muszę osobiście przyznać, że mnie świadomość dreptania szlakami uprzednio zbyt niezdeptanymi, smakuje i to bardzo.
Rozmyślania rozmyślaniami, a czas się dłużył i dłużył. W końcu jednak przekroczyliśmy równik, wjeżdzając na półkulę południową, ponownie w krainę ninja (o tym kto to taki, w poprzednim poście). Przed oczyma poczęło dominować pasmo potężnych gór, które im bliżej docierania do miejscowości docelowej - Bukittingi, przybierało na majestatyczności. O grozę przyprawiały zwłaszcza dwa tonące w nisko zawieszonych chmurach wulkany Merapi (2891 m) oraz Singgalang (2877 m). Ich wygląd w połączeniu z wytworami fantazji pobudzonej świadomością ich mrocznej, erupcyjnej przeszłości, muszą budzić szacunek w każdym zadzierającym wzroku, by je dostrzec. Jak zauważyliśmy niezwłocznie po wjechaniu w pobliskie miejscu docelowemu okolice, niesamowitym szacunkiem darzeni są tutaj ludzie o białej skórze - tzw.bule (było już o tym kilka postów wcześniej). Zostaliśmy wręcz na siłę wproszeni w domostwa przez współtowarzyszy naszej busikowej wyprawy, by w niedługim czasie w znacznym gremium całej wioseczki pozować do niezliczonej ilości zdjęć. Tylko czekałem, kiedy zaproponują mi urząd sołtysa ;). Czasem dobrze poczuć się jak celebryta, czasem miło gdy własna próżność osiąga stany wcześniej nieosiągalne, a twarz mimo spojrzenia w lustro wydaje się jakby bardziej hollywodzka, wzrok bardziej szarmancki, postawa bardziej atletyczna ;).Oj, czasem fajnie...
P.S. Życzę wszystkim, zwłaszcza rodzinie, znajomym, tym którzy mniej lub bardziej świadomie trafili na niniejszego bloga, Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Mnie przyszło spędzać je w kraju muzułmańskim, więc i atmosfera nie ta, niemniej w towarzystwie niebywale sympatycznych miejscowych. Oczywiście do życzeń przyłączają się również Munio i Mari