Czasem niewiele wystarczy, by nabrać pewnego przekonania i kierować się nim w zaparte. Czasem niewiele trzeba, by brnąć drogą stereotypów w głowie durnie zakorzenionych. Ot czasem wystarczy zarwać nockę, by zdążyć na poranny samolot. Ot czasem wystarczy dać się ponieść uczuciu rozczarowania po opuszczeniu miejsca, które bardzo przypadło do gustu i które było siedliskiem ponad trzytygodniowej przygody. Ot czasem tylko tyle wystarczy...
Po dotarciu do Singapuru, opuszczeniu głęboko w sercu umiejscowionej Sumatry, wszyscy trzej jak jeden mąż czuliśmy rozczarowanie nowym miejscem. Nikt do nas już się tak szeroko i serdecznie nie uśmiechał, ba nawet nie zwracał żadnej uwagi. Wszyscy gdzieś pędzili, parli w zaparte, zapominając jak prozaicznym choć niezbędnym elementem współżycia ludzkiego jest zwykły uśmiech. Wszystko powyższe sprawiło, że, jakże błędnie zapakowałem Singapur do jednego worka z wszystkimi innymi wielkimi azjatyckimi miastami. Moja niechęć do tychże jest powszechnie znana. Wystarczy przejrzeć kilka postów niniejszego choćby blogu, by się o tym przekonać.
Singapur tymczasem jest inny. Zbieram myśli, by o tym napisać, by oddać go słowami jak najbardziej mu zasłużonymi. Wydaje mi się, że najwłaściwszym będzie ubrać Singapur w odpowiednie po zebraniu doświadczeń, z perspektywy całego pobytu tutaj. A, że ze względów, o których będzie niżej, muszę zostać tu dłużej niż planowałem, czasu do wyciągnięcia odpowiednich wniosków i przekształcenia ich na słowo pisane jest dużo, toteż powstrzymam się póki co od tychże, zapraszając do zapoznania się z nimi w kolejnych postach.
Nasz ostatni wspólny dzień na azjatyckiej ziemi spędziliśmy włócząc się po Singapurze. Chłopaki mieli powrotny lot do Polski dopiero o północy, toteż postanowiliśmy wykorzystać cały dzień na zapoznanie się z głównymi atrakcjami miasta lwa. Odwiedziliśmy najbardziej reprezentacyjną część miasta, tzw. City Hall, z całą masą wieżowców, w tym słynym Marina Sands Bay uformowanym na kształt statku na jego szczycie, odwiedziliśmy też symbol miasta - statuę Merliona, pół lwa, półrybę. Przechadzaliśmy się wzdłuż rzeki, dzielnicą zwaną Riverside, pełną urokliwych pokolonialnych kamieniczek. Wreszcie potrzeby trawienne organizmu postanowiliśmy zaspokoić w znanej nam już z krótkawego, pierwszego tu pobytu, dzielnicy Little India. Szczęściu postanowiliśmy nie co pomóc, nieoczekiwanie znajdując pieniądze na ulicy. Znaslezione nie kradzione, właściciel przez dłuższy czas oczekiwania nie odnalazł się, w efekcie mogliśmy sobie pozwolić na bardziej wyrafinowany kulinarnie obiad.
Póznym wieczorem pożegnałem chłopaków, wiernych towarzyszów sumatrzańskiej włóczęgi. Podróżowanie z nimi było czystą przyjemnością. Dlatego pozwolę sobie i tutaj, słowem piasanym, raz jeszcze podziękować za ich towarzystwo. Dzięki raz jeszcze !!! Było super.
Okazało się, że wiza birmańska, którą tu w Singapurze postanowiłem wyrobić, będzie gotowa dopiero w poniedziałek, toteż pozostało mi tutaj na dłużej zaznaczyć swoją bytność. Początkowo żałowałem, później mniej, mniej i jeszcze mniej...
Ale o tym w kolejnych postach...