Przerzuciliśmy się jeszcze bardziej na południe, wgłąb kraju Monów, ludu stanowiącego około 3% społeczeństwa Unii Myanmaru. Tak nam poprzednia podróż pociągiem zapadła w pamięć, że znów wybraliśmy ten środek transportu. Uwielbiam te stare, pobrytyjskie, birmańskie pociągi. Niektórzy pewnie użalali by się na twarde ławki, dziury w podłodze, zasyfiony kibel, nieustanne huśtanie i podskakiwanie. Ja to uwielbiam, dla mnie to jeden ze smaków Birmy, przejaw jej tkwienia w dawnych czasach. Celowo znów wybraliśmy gorszą klasę, pozwala na przebywanie wśród sympatycznych Birmańczyków, na bratanie się z nimi, choćby uśmiechem. Mimo, że pociąg wydaje się gorszy standartem od poprzedniego nie mamy w zamiarze narzekać, zwłaszcza że widoki za szybą zapierają dech w piersiach. Potężne góry figurują na horyzoncie, hen ponad polami i ryżowiskami. Większość z nich jest siedzibą jakiejś złotej pagody. Dojeżdzając do Mawlamyine, naszego kolejnego miejsca odwiedzin na birmańskiej ziemi, podziwiamy piękny most kolejowy długości kilkuset metrów. Zachód słońca widziany między jego przęsłami sprawia, że aż chce się zostać w pociągu na dłużej. A przecież już dotarliśmy do docelowego Mawlamyine.
Któż by pomyślał, że to przesiąknięte melancholijną atmosferą miasto, bardziej rdzewiejące już wspomnieniami swej minionej wielkości, zwłaszcza największego niegdyś portu w kraju, niż oczekujące wielkiego skoku w przyszłość, jest trzecim największym miastem Myanmaru (300 tys. mieszkańców). Pewnie zbyt wiele się nie zmieniło od czasu, gdy George Orwell, jeden z najsłynniejszych brytyjskich piewców uroku birmańskiej ziemi, pracował tu jako policjant. Z nadmorskiego brzegu dalej widać stare kutry i łajby morskie. Dalej morska woda toczy swe brązowe, na oko brudnawe, przesiąknięte słodką wodą z rzek spływających z gór, fale. W architekturze miejskiej w dalszym ciągu przeważają kolonialne, pobrytyjskie kamienice. I tutaj odnosi się wrażenie jakby miasto zapadło w długi sen, z którego jeszcze się nie obudziło. Nostalgicznego połysku na starym, romantycznym wizerunku miasta dodają cudowne zachody słońca. Pewnie identyczne miał sposobność nieraz oglądać i Orwell. Podziwianie ich z nadmorskiego bulwaru jest nie lada przeżyciem. Jeszcze bardziej majestatycznym jest jednak ich wypatrywanie z którejś z pięknych, intensywnie złocących się pagód. Zwłaszcza pagoda Mahamuni Paya jest miejscem wartym odwiedzenia i to nie tylko na czas zachodu słońca. Zadziwia też stosunkowo liczna reprezentacja muzułmanów birmańskich, wyrażająca się kilkoma pięknymi meczetami. Oj, dobrym wyborem było posłuchanie rady mojego włoskiego towarzysza włóczęgi po Langkawi, Cesare. Gdyby nie jego sugestie, nie odkryłbym tego miejsca.
Szkoda, by było...