Ciężko nawet wymówić nazwę miejsca, do którego się przerzucamy. Miejscowi tylko się uśmiechają na znak niezrozumienia. Dobrze, że bilety jakoś udało się kupić. I to chwilę przed naszym odjazdem. Zresztą zostaliśmy potraktowani z wyjątkową atencją, w myśl obowiązującej tu zasady - traktuj turystę z szacunkiem, by miał dobre zdanie o Myanmarze. W okienkach biletowych obsłużono nas poza kolejką, miejscowi nie przejawiali przy tym oznak zdenerwowania. Następnie zaprowadzono nas wprost do właściwego przedziału, wskazując oczywiście właściwe miejsca.
Przemy do przodu, co rusz podskakując z całymi wagonami ku górze. Pobrytyjskie pociągi dalej są w użytku, dalej w stanie z czasów ich uruchomienia na birmańskiej ziemi. Tkwią w stanie sprzed wieku. W swej staroświeckości są równie autentyczne, jak cała Birma. Swoisty skansen przedepokowości w czasach zaawansowanej globalizacji. Dla większości ludzi cywilizowanego świata rzecz nie do pojęcia. Stanowiąca pewnie taki sam szok, jakim byłoby spotkanie miejscowego człowieka z naszą, zwesternizowaną rzeczywistością. Wciąż się uczę tego kraju, wciąż chłonę pełnią zmysłów jego odmienność, pozostając pod nieodpartym jego urokiem. Podziwiam widoki zza bezszybowego okna, czasem zasiaduję w otwartych drzwiach. Pociąg ciągle podskakuje, czyniąc to zresztą całkiem symetrycznie i regularnie, jeden przedział w lewo, więc kolejny w prawo i tak na przemian, czasem nawet przechylając się znacznie. Ciekawe jak prezentują się tutaj statystyki wypadkowości na kolei. Chyba lepiej nie myśleć. Wolę wyglądać na zewnątrz. Gdzie nie popatrzeć widać pola, z rzadka dostrzegam drewniany, choć częściej słomiany domek mieszkańców pracujących w pocie czoła na roli. Widać bydło pasące się, swobodnie biegające prosięta, oj przed oczami przemknął nawet konny zaprzęg. Luźne przemyślenia przerywają chodzący w tę i z powrotem sprzedawcy kukurydzy i kawy, widziałem nawet i wróżbitę. Zadziwiajace, ze kobiety noszące pełne misy jedzenia na głowach są w stanie je nosić mimo ciągłego podskakiwania i przechylania się pociągu. Moja podróż jest zdecydowanie przyjemnością. Warto było wstać bladym świtem. Zdecydowanie warto. Z godzinnym opóźnieniem osiągamy Kyaiktiyo. Do bazy pod szczytem Złotej Skały docieramy na dachu ciężarówki. To moja pierwsza taka podróż, pewnie nie ostatnia na tej ziemi. Kinpun będące miejscem startowym ku wyprawie na Złotą Skałę jest miejscem bardzo popularnym, zwłaszcza dla miejscowych pielgrzymów, swoistą birmańską Częstochową. W miasteczku mijamy masę stoisk oferujących najróżniejszego rodzaju cepelię. Jakiegoś wykwintnego rękodzieła nie sposób tu uświadczyć. W oczy rzucają się bambusowe karabiny maszynowe z wypalanymi nazwami Rambo lub USA. Po znalezieniu noclegowni ruszamy na szczyt. Dostać się tam można na dwa sposoby, bądź własnym, nożnym napędem, 13 km ku górze, ewentualnie ciężarówami wywożącymi tam całe rzesze wizytatorów. Wujek Leszek, wyróżniający się na polskich drogach swoim kopcącym Starem zniknąłby tutaj w tłumie jemu podobnych wozów. Ciekawe, czy mógłby stanąć w konkury z miejscowymi szoferami, którzy prą ku górze jak wariaci. Jeszcze tylko półgodzinne podejście i oto jesteśmy u celu naszej całodniowej wyprawy. Można też poczuć się jak cesarz rzymski dając się wnieść (15-20 USD) na sam szczyt w lektyce.
Złota Skała jest miejscem wyjątkowym dla buddystów, a więc zdecydowanej większości społeczeństwa (aż 87 %), zamieszkujących Myanmar. Zwłaszcza w weekend, więc i dzisiaj w niedzielę, można spotkać tu tłumy pielgrzymów. Złota Skała jest ich swoistą mekką, miejscem które koniecznie muszą odwiedzić. Dla mnie jest przede wszystkim fenomenem przeczącym wszelkim prawom fizyki. Na krawędzi skalnej półki leży bowiem całkiem pokaźna skała, która miast sturlać się w dół, ot tak sobie całkiem niegrawitacyjnie postanowiła wstrzymać moment upadku, zastygając jakby w chwili. W jaki sposób skała tkwi w takim stanie nie potrafi naukowo wytłumaczyć nikt. Dla buddystów to oczywiście pole do wysnuwania religijnych, ponadnaukowych tez. Złota Skała, nazwę nosząca od kilku ton złotych papierków naklejonych na powierzchnię skały i odtąd mieniąca się takim kolorem, mieści w małej stupce, umieszczonej na jej szczycie, kilka włosów samego Buddy. To one sprawiają, że skała nie spada w dół. Ponoć zostały ułożone z taką starannością, że sprawiają iż skała osiągnęła stan równowagi. Kobietom nie wolno podejść, by jej dotknąć. Gdyby tak się stało, skała spadła by w przepaść, co według buddystów równoznaczne byłoby z końcem świata.
Na koniec pełnego w atrakcje dnia podglądamy obchody Nowego Roku wśród Karenów, mniejszości Unii Myanmaru stanowiącej 7 % społeczeństwa. W pewnym momencie, jestem tu atrakcją przewyższając miejscowych niczym Guliwer w krainie małych ludków, zostaję wciągnięty w lokalne tańce. Jest bardzo zabawnie, wkrótce i moi towarzysze podrygują w najlepsze. Największą atrakcją jest jednak dla mnie strój ludu Karenów otrzymany jako pamiątka. Na pożegnanie powiedzieli mi, weź i pokaż go w swoim kraju. Obiecałem im coś więcej, obiecałem opowiedzieć w moim kraju, co niniejszym również na tymże blogu czynię, jak wspaniałymi ludźmi są.
Kolejny dzień na birmańskiej ziemi dostarczył kolejnych atrakcji, kolejnych cudownych doznań, tylko utwierdzając mnie w przekonaniu jak pięknym miejscem Myanmar jest. Są jeszcze na ziemi miejsca, które mimo że nie opływają w luksusy, bieda bije z nich na każdym kroku, są domem dla cudownych, wspaniałych ludzi. Takich miejsc jeszcze kilka na świecie zostało. Takim na pewno jest Birma.