Już pierwszy powiew birmańskiego powietrza, pierwszy jego wdech, spojrzenie na ulice, uśmiech ludzi uświadomiły mnie, w przekonaniu, które już dawno tkwiło w mojej głowie. Wiedziałem, że Myanmar zawładnie moim umysłem, przeniknie myśli, sprawi, że będę się cieszył każdą chwilą tutaj spędzoną. Liczyłem, że jeszcze tutaj ujrzę prawdziwą, starą Azję, nieprzesiąkniętą cywilizacyjnymi nowinkami, tkwiącą w urokliwej orientalności lat dawnych, pełną zapachów, smaków, dżwięków i uśmiechów. Już pierwszego dnia ją znalazłem i to w miejscu, które nie zawsze odpowiada moimi wyobrażeniom o idealnej Azji. W pięciomilionowym mieście, pełnym chaosu, spalin, brudu, szczurów, w byłej stolicy kraju, nieformalnie w dalszym ciągu w sercu Birmy, w Yangonie. Yangon mimo wielu wad, zdecydowanie większego kalibru niż wyżej nadmienione, przypadł mi do gustu. Zwłaszcza dzięki swemu kolonialnemu chrakterowi. To chyba, ba na pewno, jedno z miast o najbardziej charakterystycznej kolonialnej zabudowie w Azji, najbardziej brytyjskich rysach na swym obliczu. To, że birmański reżim nie położył łapsk na wizerunku miasta, że nie przeprowadzono jakichkolwiek procesów urbanizacyjnych, to że miasto pozostało w formie ostatni raz kształtowanej brytyjską ręką, to jego największy walor. Wziąłem sobie rower i jeździłem jego ulicami, spotykając się z nadzwyczaj sympatycznym odezwem ze strony miejscowych. Przejeżdzałem charakterystycznymi prostopadłymi ulicami. Podziwiałem nadrzeczne bulwary, doki przeładunkowe, rzekę spływającą tonami śmieci. Czułem się jakbym patrzył oczami Orwella, jakbym podglądał rzeczywistość tożsamą z widzianą jego oczami, jakbym odbył podróż o wiek wstecz. Brakowało mi tylko dystynktownych panów w kapeluszach, wytwornych dam z parasolami chroniącymi przed mocnym słońcem. Ale może to i dobrze, może dobrze, że Birma uciekła spod brytyjskiego, ciemiężycielskiego bata. Na panów i panie spod brytyjskiego berła miejsca tu już nie ma. Na stare samochody, autobusy, parowce sprzed wieku, rdzewiejące barki, kolonialny dworzec, pobrytyjski sąd, tak. Na skrzyżowanie, którego centrum wypełnia pagoda (Sule Paya), całą rzeszę innych buddyjskich, choć nie tylko, miejsc kultu, na złotą stupę (Shwedagon Paya), jak najbardziej. Owe symbole wieków dawnych stanowią klimat Yangonu, wywierają kształt na jego duszę, sprawiają, że mimo iż ciało brudne, drzemie w nim pełne romantyzmu serce. O tyle bogate, że wypełnione serdecznymi uśmiechami ludzi, ich pełnymi ciekawości oczami, wielokulturowością.
Od jutra ruszamy w birmański interior. Ztestujemy birmańskie środki transportu, odwiedzimy miejsca kultu, zawrzemy znajomość z ludami tworzącymi Unię Myanmaru. Już wyczekuję tego momentu z niecierpliwością...