- I co nie wstajesz ? Te słowa z ust moich współtowarzyszy podróży, wypowiedziane jakoś koło czwartej rano, zbytnio nie przebudziły mnie ze snu. Odburknąłem coś pod nosem, przewróciłem się na drugi bok i kontynuowałem sen w najlepsze. Już wczorajszego wieczoru, targany myślami, postanowiłem zostać w Mandalay jeszcze jeden dzień. Towarzysze włóczęgi wybrali się na spływ promem po Irrawady do Baganu. I dla mnie był to jeden z żelaznych punktów mojej podróży po Myanmarze. Cały plan tak ustaliliśmy, by właśnie w środę (pływa tylko w ten dzień i niedzielę) wsiąść w ów prom.
Już od poprzedniego dnia wiedziałem, że nie wsiądę. Uczucie rozczarowania może i próbowało utorować sobie w głowie drogę, niemniej w zarodku je tłamsiłem. Czułem, że muszę jeszcze zostać w Mandalay, że potrzebuję poprzechadzać się jego ulicami, odwiedzić tutejszy pałac, kilka całkiem urokliwych monasterów i świątyń buddyjskich. W głębi duszy gdzieś wiedziałem, że nie będę czuł się usatysfakcjonowany, nie dając Mandalay choć szansy na ukazanie swego oblicza. Pal licho, myślałem, żeglugę promową, kilka spływów już tu w Azji odbyłem, czy to po Mekongu, czy życiodajnym jeziorze Tonle Sap. Mandalay roztaczające swą przedepokową, kolonialną aurę wzięło górę. Zostałem sam, na jeden dzień wprawdzie, ale sam.
Postanowiłem ten dzień wykorzystać maksymalnie. Tym razem wypożyczyłem rower i ruszyłem przed siebie. Gwarne życie tętniące na ulicach, sympatyczne uśmiechy zabieganych ludzi, miasto żyjące swym własnym, innym od mojego turystycznego, tempem, tutejszą rzeczywistość chłonąłem niczym dziecko robiące swe pierwsze kroki. Odwiedzałem kolorowe, cuchnące różnymi woniami targowiska, zakłady drobnych rzemieślników, przetrzepywałem zasoby całkiem bogatych w nie antykwariatów, przyglądałem się wygibasom chłopaczków grających w chillon (azjatycką odmianę siatkonogi). Czasem takie bezcelowe błąkanie się daje najlepszą sposobność wtopienia się w okoliczny tłum, stania się choć na chwilę jego częścią. I mimo że sympatyczne uśmiechy miejscowych wnet uświadamiały mnie, że mimo wszystko to nie do końca mój świat, że oni żyją zupełnie innymi problemami, niż te wszystkie błahostki zaśmiecające nasz zachodni umysł, byłem niezmiernie rad. Fascynowało mnie, że ludzie targani problemami egzystencjonalnymi znajdą choć chwilę, by się uśmiechnąć. Nie powiedzą Ci nie mam czasu, spadaj skąd Cię przywiało, przeciwnie – przystaną, uśmiechną się, zagają rozmowę. W naszym zachodnim świecie ludzie znajdują coraz mniej czasu na takie prozaiczne odruchy, przejawy człowieczeństwa. Konsumpcyjny nowotwór wyżera z nas ostanie jego pokłady.