Do Baganu dotarłem nocnym autobusem z Mandalay. Podróż minęła nadspodziewanie szybko. W dodatku całą przespałem. Bagan przyjęło mnie wczesnoporanną mroźną aurą i zupełnymi ciemnościami. Trzecia w nocy to nie najlepszy czas na dotarcie do jakiejkolwiek destynacji. Nawet nie miałem pojęcia, gdzie rezydują moi kompani włóczęgi okołobirmańskiej, którzy dzień wcześniej dotarli tu promem z Mandalay. Całe szczęście, że Azja cierpi na jedną ze znanych i mnie przewlekłości, mianowicie umiłowanie do futbolu. Dzięki temu w towarzystwie miejscowych mężczyzn, w tym również i mnichów, mogłem choć chwilę ogrzać zmarznięte kości przyglądając się wygibasom naszego Boruca w meczu przeciw Manchesterowi United. Ciepła herbatka zdecydowanie poprawiła mi nastrój, mimo że organizm począł przekazywać coraz bardziej niepokojące impulsy o jego zdrowotnym stanie. Nic to, postanowiłem je ignorować. Jako, że poranek powoli począł przeganiać nocne ciemności, uznałem że wykorzystam fakt tak wczesnego dotarcia do Baganu i udam się na osławiony tu wschód słońca. Przy pomocy miejscowego naganiacza udało mi się wypożyczyć rower i w coraz rzadziej dokazujących ciemnościach popedałować w kierunku słońca wschodzącego nad bagańskimi stupami. Wdrapałem się stromymi schodami na wierzchołek jednej z wielowiekowych świątyń, zasiadając niczym do filmowej uczty. Tylko michy popcornu brakowało. Wysiłek w tym celu podjęty został mi w pełni wynagrodzony. I mimo, że sam wschód słońca jakoś nie rzucił na kolana, widok ze szczytu jednej z ponad dwóch tysięcy zachowanych bagańskich stup na długo zapadł mi w pamięci. Z trzech stron, hen daleko, aż po horyzont, bagańska ziemia zasypana była mniejszymi czy też większymi stupami. Z ostatniej, wschodniej strony poteżna Irrawady spokojnie toczyła swe mętnobrązowe wody, jakby przypatrując się owym wytworom dawnobirmańskich cywilizacji. Do tego ten błogi spokój... Pozwalał snuć swobodnie wałęsające się w zakamarkach głowy myśli. Patrzyłem, rozmyślałem, przepełniałem się kojącą zmysły ciszą. Podglądałem ludzi pobudzających do życia potężne balony, mające bogatszym turystom dać sposobność podziwiać klejnoty birmańskiej ziemi z jeszcze wyższej niż moja perspektywy. Wraz z osiąganiem przez słońce coraz wyższego pułapu na niebiańskim firmanencie, zauważyłem obecność jeszcze kogoś. Wybitnego malarza, kopiarza, naśladownika myśli architektów sprzed wieków. Na birmańską ziemię zaczęły się rzucać cienie, króciutkie, grubaśne,z biegiem czasu coraz dłuższe i wychudzone, bagańskich stup. Zdałem sobie sprawy, że tu w Baganie, nawet cienie mają kształt stup. Nawet one formowane są w motyw tutaj nadrzędny, jedyny i bezdyskusyjnie panujący. Gdzie nie popatrzeć, o czymkolwiek nie pomyśleć, wszystko przenikały bagańskie stupy. I pewnie dłużej tkwiłbym w rozmyślaniach o magii tej chwili, gdyby nie coraz wyraźniejsze objawy buntu mojego organizmu.
Okazało się, że sił starczyło mi raptem na odnalezienie noclegowni towarzyszy wyprawy. Na resztę dnia zostałem uziemiony przez zbierające swe pokłosie wśród turystycznej gawiedzi choróbstwo. No tak, jeszcze mnie tu nie dopadła choroba, pomyślałem. Ostatni bastion zdrowia zdawał się nieuchronnie padać. Wizje przewlekłej w czasie choroby opanowały umysł. I gdyby tylko organizm pozwolił im przejąć rządy nad swoją fizycznością, chęcią walki, pewnie przybrały by one realny kształt. Ostatecznie po całodziennej walce, kosztującej mnie morze wylanego potu, jeszcze więcej niekontrolowanych torsji, zwłaszcza totalnego wyczerpania, przetrwałem. Jeden dzień w łóżku wystarczył. Kolejne zamierzałem już poświęcić na wizytowanie bagańskiej krainy stup. Choróbstwu w niewybredny sposób powiedziałem won. I mimo wyczerpania stoczoną, zwycięską walką, swe zamiary urzeczywistniłem.
Przez dwa kolejne dni przemierzałem rowerami wraz z towarzyszami włóczęgi bezkresy bagańskiej ziemi, zdeptywałem ciemnawe i chłodne zakamarki kolejnych świątyń, wdrapywałem się na te z nich dostępne, przeciągając moment opuszczenia ich wierzchołków jak najdłużej, rozkoszowałem widokami z nich oko raczącymi. Żar lejący się z nieba wydatnie osłabiał organizm, niemniej wizja bycia częścią historii tutaj królującej, jej chłonięcia, odkrywania, ciągle kroczyła kilka kroków przed zmęczeniem.
Miasto Bagan, najstarszy ślad potężnej cywilizacji dawnobirmańskiej to jedna z największych spuścizn cywilizacyjnych Azji. Jednym tchem wymieniana wśród takich cywilizacyjnych rarytasów Azji, jak słynne Angkor Wat, czy Borobodur. Wzniesione między XI a XIII wiekiem Bagan, będące stolicą Imperium Bagan poraża swym rozmachem, fantazyjnością i przepychem. Kolejno wznoszone przez panujących władców świątynie miały być świadectwem ich potęgi. Już sama nazwa miasta - „ Miażdzące Wrogów”, dawała do myślenia. Co dopiero widok na bezkres owego, widziany ze szczytu każdej z kolejnych zachowanych tu ponad dwóch tysięcy świątyń (ponoć pierwotnie było ich ponad dwa razy tyle) . Tym bardziej zastanawia fakt upadku tak potężnego Imperium. Zagadka w pełni nie rozwiązana do dzisiaj. Dla mnie podobnie zdumiewająca, jak okoliczność, że miejsce tak zasłużone cywilizacyjnie i kulturowo dla ludzkości w dalszym ciągu nie zostało objęte patronatem UNESCO. Łudzę się, że wpływ na to miała zapewne izolacjonistyczna, polityka tego kraju. Wierzę, że dzisiaj, gdy większość z powodów dla których państwo birmańskie nie było skłonne otworzyć się na turystykę ustała, fakt włączenia tego wspaniałego dla ludzkości miejsca na ową listę, nie umknie odpowiednim władzom.
P.S. Zastanawiałem się, prowadząc tak czysto akademickie porównania, które z miejsc – Angkor Wat czy wizytowane właśnie Bagan, bardziej przypadło mi do gustu. Czy to przez pierwszeństwo w jego wizytacji, czy też bardziej przyjazne oczom, zielone, dżunglaste otoczenie, mniej tym samym nużace zmysły, pozwalające uciec przed żarem lejącym się z tropikalnego nieba, raczej skłaniałbym się ku tej pierwszej destynacji. Nie zmienia to jednak faktu, że wizytacja Baganu jest bezpodstawnie obiektem „must see” w Birmie, zachwycającym, jedynym w swoim rodzaju, urzekającym.