Coś zatrzeszczało w pobliskich krzakach, przełknąłem ślinę i spojrzałem w tamtym kierunku. Kilkoro oczu patrzyło na mnie. Mimo serca telepoczącego w trybie nadzwyczaj przyspieszonym postanowiłem tam zajrzeć. Uff, to tylko świetliki. Szkoda, że nie umówiły się, by mi oświetlić drogę. Raz wtóry doświadczyłem typowej złośliwości rzeczy martwych. Latarka przestała świecić akurat w momencie, kiedy jej najbardziej potrzebowałem. Chiński badziew pomyślałem. Dobrze, że choć aparat daje nieco światła. Pewnie śmiesznie to musiało wyglądać. Dmumetrowy, stukilowy facet, a serce aż do gardła mu podeszło. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz doświadczyłem takiego stanu. Byłem sam pośrodku ciemnej, tropikalnej dżungli. Do najbliższej cywilizacji było tak z półgodziny drogi, jedne z najdłuższych półgodziny jakich w życiu doświadczyłem. Szedłem szybkim, bardzo szybkim tempem. Myślałem, żeby biec, ale uzmysłowiłem sobie, że najpewniej wpadłbym w pierwszą z wielu dziur, jakich była mnogość na tym trakcie. Postanowiłem stąpać głośno, tak by mnie wszyscy wokół słyszeli. Przestraszyliby się pewnie atakować takiego wielkiego delikwenta. Pomyślałem też, że w ten sposób odczują moją, jakże by się mylili w tym względzie, pewność siebie. No dobrze, uświadomiłem sobie, trakt jest tak z jeden do półtora metra nad ziemią. Byle kto tu nie wskoczy. Żadna cyweta, dzika świnia. A tygrys???, przeszło mi przez myśl. Nie, na Borneo już tygrysów nie ma. Pierwszy raz poczułem ulgę z tego powodu, choć od zawsze ubolewałem na samą myśl o ich wymarciu w wielu miejscach Azji. W sumie nikt mi nie może zagrozić, pomyślałem. Ulgi mi to nie przyniosło, czułem na sobie spojrzenie dżungli, jej dzikość, oczy tutejszego zwierza, pewnie niejednego. W dodatku od czasu trakt tak przyciskał się w objęcia dżungli, że aż czułem jej dotyk. Dotyk krzaków, komarów, dobrze że tylko tyle. Parłem do przodu, postanawiając nie oglądać się wstecz. Do świetlików już przywykłem. Znów coś zatrzepotało w krzakach, znów tętno przybrało na prędkości. Nie myśl o tym, starałem dodawać sobie hartu. Ciężko mi to przychodziło.
W końcu dotarłem nad rzekę. I tutaj trzeba było zachować ostrożność, nie wiadomo z której strony czatował głodny pewnie krokodyl. Wydałem donośny gwizd. Silnik łodzi zaterkotał, motorniczy podpłynął i po chwili byłem już na drugiej stronie rzeki. Wreszcie, poczułem ulgę... Ocalałem.
Nikt o zdrowych zmysłach nie wybrałby się samotnie do dżungli w nocy. Rangerka z tutejszego Parku Narodowego odradzała mi to. Mnie, jak zwykle wołała przygoda. Nie mogłem usiedzieć na dupie. Nie dawała mi spokoju myśl, że ot, niedaleko za rzeką, o kilkadziesiąt minut marszu, znajduje się jedna z największych atrakcji Azji. Coś mną targało, musiałem tam zajrzeć jeszcze tego wieczoru, choć wiedziałem że następnego dnia będę miał mnóstwo czasu.
Park Narodowy Niah, usytuowany w odległości 115 km od Miri, w połowie drogi do Bintulu, to jeden z najmniejszych (raptem 32 km kwadratowe) tego typu sanktuariów ochrony dzikiej przyrody na całym Borneo. Skrywa on jednak w swoim wnętrzu skarby, czyniące go jednym z najważniejszych na całej wyspie, a może i w tej części Azji. Potężne jaskinie, jedne z największych jaskiń świata, słynne Niah Caves, są jednym z najważniejszych stanowisk archeologicznych na całym świecie. Odkryto w nich ślady (malowidła naścienne, narzędzia, ceramika, wiele innych) człowieka sprzed ponad 40 tysięcy lat !. Stanowią tym samym najstarszy udokumentowany ślad praczłowieka w tej części Azji.
Już same jaskinie porażają swym ogromem, zwłaszcza słynna Great Cave. U wejścia do niej, w miejscu określanym West Mouth, jaskinia osiąga rozmiary 60 metrów wysokości i 250 szerokości. Widok na tyle powala, że aż zaniemówiłem, również dla tego że w jej wnętrzu zobaczyłem trójdachowy domek. Któż to widział, pomyślałem, domek w jaskini. Tracił się on w oczach w perspektywie ogromu jaskini. Okazało się, że jest on siedzibą zbieraczy guana i jaskółczych gniazd. W jaskini zamieszkuje bowiem około 0,5 miliona nietoperzy i ponad 200 tys. jaskółek. Ich odchody wykorzystywane są jako doskonały nawóz na plantacjach pieprzu. Z kolei gniazda jaskółcze zbierane były, teraz jest to już znacznie obostrzone prawnie, jako główny składnik dla smacznej ponoć zupy (zwanej zupą z jaskółczych gniazd). W efekcie tego procederu liczba zamieszkujących jaskinię jaskółek spadła z pierwotnej cyfry 1,5 miliona. Podobno, tak gdzieś wyczytałem, za najlepsze jakościowo gniazda, można zarobić nawet ponad 1000 USD ! Nie dziwota, że chętni do tego, jakby nie było, niebezpiecznego zajęcia ciągle się znajdują.
Im bardziej zagłębiałem się w ciemne czeluści jaskini, tym bardziej czułem smród odchodów. Podziwiam ich zbieraczy, miejscowych Ibanów, że pracują w takich warunkach. Przemierzając kolejne jaskinie, korytarze podziemne, ciemny tunel Moon Cave, byłem zafascynowany. Jaskinie Niah są miejscem porażającym ogromem. Ich penetracja mogłaby trwać w nieskończoność. Odwiedziłem je dwukrotnie, raz porą późno wieczorową, o czym na wstępie, nie czując przesytu. Ich przemierzanie, w prawie kompletnej ciszy, bez praktycznie żadnych współzwiedzających i w mrokach tajemniczości, było niezwykłym adrenalinowo doznaniem dla organizmu. Nawet teraz, pisząc te słowa, nie umiem powstrzymać emocji. Żałuję jedynie, że nie mogłem odwiedzić jaskini Painted Cave. Jaskinia, będąca śladem malowideł praczłowieka, poddana jest aktualnie renowacji. Tylko czemu trwa ona już ponad rok !
Będąc na tyle zafascynowanym jaskiniami, nawet nie zwróciłem należytej uwagi na pozostałe atrakcje Parku Narodowego Niah. A przecież i tutaj przyroda czyni swe harce w najlepszy możliwy sposób. Widziałem bajecznie piękne niebieskie morpho, dostojnie krążące po lesie, wolniutko przelatujące papillony, inne piękne motyle. Udało mi się dojrzeć dziką świnię, kilka makaków, nawet stado żerujących na owocach gibbonów. Odwiedziłem okoliczną wioskę Ibanów, żyjących ciągle w swych potężnych longhouse'ach, zamieszkiwanych przez kilkadziesiąt rodzin.
Spędziłem na terenie Parku Narodowego Niah dwie doby. Dwie cudowne doby. Nocleg w siedzibie władz parku, w bardzo przyjemnych warunkach, w dodatku będąc pierwszej nocy jedynym mieszkańcem całego hostelu, bardzo przypadł mi do gustu. Byłem blisko natury, raptem rzeka oddzielała mnie od pierwotnego lasu deszczowego. Od nocnych odgłosów nie oddzielało mnie już nic. Celowo otwarłem okno, by wsłuchiwać się w te odgłosy. To najlepsza muzyka dla zmysłów. Lepszej póki co nikt nie wymyślił.
P.S. Nie do przyjęcia jest dla mnie fakt, że Park Narodowy Niah, miejsce o kolosalnym znaczeniu przyrodniczym, ale i archeologicznym, do dzisiaj nie został włączony na listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Zasługuje na to, jak mało które ze znanych mi miejsc. O ile mi wiadomo, Malezja zwróciła się z takim wnioskiem w 2010 roku. Wierzę, że w niedługim czasie usłyszę pozytywne wieści.