Europa rzeczywiście przywitała mnie mrozem i chłodem. Mam nadzieję, że pójdzie ku lepszemu i wyczekiwana wiosna nadejdzie jak najprędzej. Zeszłej zimy udało mi się zupełnie zbagatelizować jej obecność, wracając po prostu już po zatopieniu marzanny. Tym razem wracam trochę szybciej, mimo wszystko wierzę, że jakoś tej zimie uda mi się wykręcić.
Podróż minęła nadspodziewanie przyjemnie. Może dlatego, że miałem towarzystwo sympatycznej Filipinki, może dlatego że nad wyraz chętnie wracałem wspomnieniami do zakończonej własnie wyprawy. Frankfurckie lotnisko niczym mnie już nie zaskoczyło. Pod wrażeniem jego ogromu byłem już poprzednio. Zostało jeszcze zapakowanie się do samolotu lecącego do Katowic, by witając polską ziemię, zakończyć jednocześnie kolejną z moich cudownych azjatyckich wypraw. Moje przywitanie się z ojczystą ziemią zbiegło się z pełnymi zaskoczenia, czasem sympatycznego humoru docinkami ze strony krawaciastych współtowarzyszy lotu z Frankfurtu. Nie dziwota, widok gościa w krótkich spodenkach, klapkach musiał budzić politowanie i kiełkujące się w głowach wątpliwości co do jego poczytalności umysłowej. Cóż innego odzienia ze sobą nie miałem, nie byłoby sensu wozić go przez kilka miesięcy ze sobą po Azji. Kiedy na ich zapytanie skąd wracam odpowiedziałem, że z Borneo, pewnie ich zdumienie jeszcze bardziej przybrało na skali. Dla wielu ludzi nazwa Borneo jest nic niemówiącym pustym frazesem, dla wielu dalej jakimś głupim słowem, zupełnie nieprzystającym do ich zasobów słowotwórczych. Nawet nie wiedzą, że są i tacy, dla których słowo Borneo to jedno z najważniejszych słów, synonim marzeń, pragnień, przygody...