Znów uciekam, mimo że nikt mnie nie goni. Czasem sam się zastanawiasz, po co Ci to. Zamiast wieść statyczne życie przykładnego obywatela gonisz ułudy. Już czasy romantycznych marzycieli minęły. Pewnie i nie raz szamotają się w głowie myśli przyklaskujące tym rakotwòrczym wizjom. Ale wtedy patrzę przez okno autobusu wiozącego mnie właśnie na lotnisko, na szarugę panującą na zewnątrz, deszcz dzisiaj jakoś nader obficie walący w szyby. Patrzę na ludzi, psychicznie umorusanych codzienną rutyna, zmęczonych, zafrasowanych, nawet kącikiem ust niedopuszczających możliwości serdecznego uśmiechu. Wiem, że pewnie przez większość roku i ja takim jestem postrzegany, choć powód mamy zupełnie inny. Mnie nie zabija codzienna rutyna, ona już kiedyś mi łeb urwała. Mnie nie zabija strach o jutro, pogoń za okcydentalnymi ideami społeczeństwa dobrobytu, mnie zabija czekanie. Czekanie na kolejną zimę, kolejną ucieczkę od mojego świata, na kolejny uścisk dłoni z Azją, moją ukochaną.
Dziś ten dzień nadszedł. Znów jadę w klimaty tak mi bliskie, jeszcze nie tak przeżarte konsumpcyjnymi wizjami świata, nimi nadgryzione, ale jeszcze nie zjedzone. Jadę szukać serdecznego uśmiechu, autentyczności, świata odchodzącego do lamusa. Nie raz łapie się na tym, że uderzam w podobne rapsodyczne tony co mój ulubiony Terzani, tkliwie utyskujący na śmierć starego świata. Pewnie on i jemu podobni widzieli więcej owej autentyczności. Mnie zostaje cieszyć się tym co mam. I tak doświadczę więcej niż kolejne, coraz bardziej zroboteizowane, zniewolone korporacyjnymi okowami , pokolenia. Jadę i już. Nikt mnie nie powstrzyma. To nie kwestia zer na koncie. Jadę, co najlepsze, w przekonaniu, że jestem szczęściarzem. Ręka do góry ten, kto z czystym sumieniem, może powiedzieć, że kieruje swym życiem, nie ono nim. Że robi w życiu, co lubi, chłonie je, smakowicie przetrawia, nim się delektuje. Że rzeczywiście żyje tak, jakby jutra już miało nie być.
Jadę więc.
Gdzie ?
Przygoda jedna raczy wiedzieć. Chyba temu w tytule zostawiłem trzykropek. Improwizacja jest najlepszym przyjacielem podróży. Pozwala na wplątywanie w nią fantazji, niechby i ułańskiej, pozwala na podglądanie zastanego świata w sposób wolny od barier i schematów. Zeszłoroczne wojaże po Azji miałem aż nadto dobrze rozplanowane. Tegoroczne wręcz odwrotnie. Niechaj hula dusza pana.
Filipiny na pewno. Wybierałem się tam od lat, dotrzec nie mogąc. W tym roku wreszcie spełnię marzenie o ostatnim kraju tej części Azji, w którym nie było mi danym postawić stopy, spełnię marzenie o cudownych, pocztówkowych plażach, jednych z najlepszych nurkowisk świata, śladach kolonialnej bytności w tym kraju, wreszcie zapierających dech w piersiach widokach z majestatycznych tarasów ryżowych.
Co dalej, w planach jest Bangladesz i Indie. Zupełnie inna Azja, niż ta którą do tej pory wizytowałem. Azja, której mimo pokaźnego już turystycznego doświadczenia się obawiam. Bangladeszu, nietkniętego turystycznym butem, logistycznie trudnego do podróżowania, przeżartego ubóstwem, przeludnieniem. Podobnie zresztą Indie, których też się obawiam, choć raczej z zupełnie innych powodów. Przeraża ich ogrom, natłok miejsc wartych zobaczenia, objęcia świadomością. Przeraża nie wiedza, ich wielokulturowość, kastowość , rzeczywistość człowiekowi naszych szerokości geograficznych nieprzyswajalna.
Ku przygodzie czas ruszyć, trzeba wierzyć że anioły będą czuwały, że droga prostą będzie, świat przyjaznym, okoliczności umysł porywające.