Nasze przekonania, wyobrażenia o świecie pełne są sprzeczności i paradoksów. Nie raz uświadamiam sobie, jak nieograniczonym i ogromnym jest świat. Tyle już go zwędrowałem, tyle przemierzyłem, a wciąż tyle drogi przede mną. Tylko jego maciupeńki skrawek zdołałem liznąć. Z drugiej strony, w sytuacjach choćby takich jak dziś uzmysławiam sobie, że wcale tak nie jest, że w rzeczywistości ten nasz piękny świat jest maleńki, przemierzalny, łatwo dostępny. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że w drodze do Vigan, w dodatku obierając opcję przez turystów rzadko praktykowaną, siedząc na dachu rozklekotanego jeepneya, spotykam rodaków, z którymi miałem już wcześniej sposobność utrzymywać kontakt na jednym z forów podróżniczych. Oczywiście o ich obecności w tym czasie, w tych szerokościach geograficznych, nie miałem pojęcia. Nie dziwota więc, że podróż upłynęła nam na rozmowach o tematyce podróżniczej. Jako, że obydwoje rodacy są podróżnikami przez duże P, dlatego słuchanie ich było wielką przyjemnością, z drugiej strony wprawiało mnie wręcz w podróżnicze kompleksy.
Do Vigan, kolonialnego miasta w prowincji Ilocos Norte, postanowiliśmy się wybrać, ciągle podróżujemy w trzyosobowym składzie, nietypową drogą, przecinając potężne góry Kordylierów. By osiągnąć docelowe Vigan, musieliśmy trzykrotnie (w Bontoc, Cervantes, Tagodin) zmienić środek transportu. Nie muszę nadmieniać, że najpiękniejszymi odcinkami podróży były te, które pokonywaliśmy na dachu jeepneya. Zwłaszcza, że droga była znów cudownie malownicza, przecinając dolinki schowane w cieniu potężnych gór.
Do Vigan, nie wiedzieć czemu, pewnie przez długość podróży ku tej destynacji, dociera niewielu tutystów. Niech żałują, Vigan to zdecydowanie, wiem to teraz i z autopsji, nie tylko wiedzy książkowej, najpiękniejsze miasto Filipin. Jak również jedno z najpiękniejszych miast całej południowo-wschodniej Azji. W jednym rzędzie stawiam go z takimi perłami, jak laotański Luang Prabang, malezyjska Malaka, wietnamski Hoi An, nie wiadomo, któremu z nich przyznając palmę pierwszeństwa. Vigan jest przesiąknięte, wręcz utopione w historii, tej najpiękniejszej, kolonialnej. Czułem się tutaj jakbym ciągle przemierzał miasto czasów hiszpańskich kolonizatorów. Stare brukowane uliczki, drewniane ciężkie drzwi i wrota w okolicznych, z sypiącą się gdzieniegdzie fasadą kamieniczkach, karoce miarowo wystukujące końskimi kopytami rytm jazdy, barokowe kościoły. Brakowało tylko Magellana czy Legazpiego, który z arkebuzem w ręce, szpiczastym hełmie na głowie, dawałby znak na wystrzelenie saluty na cześć królowej Izabeli. Przyznam szczerze, że zatraciłem się bez reszty w tych uliczkach, w hotelu gdzie każdy krok powodował głośne skrzypienie podłogowych belek, w starych ławkach umiejscowionych na końcu brukowanego bulwaru. Nie chciało mi się nawet myśleć, że niedługo przyjdzie mi opuścić to miejsce, tak było cudownie. Zwłaszcza, że i ludzie wydawali mi się być ewidentnie bardziej kontaktowymi i wylewnymi niż dotychczas spotykani w innych filipińskich prowincjach.
To chyba jedyne czego brakuje mi w Azji, w porównaniu choćby do Ameryki Południowej. Poza kilkoma wyjątkami, nie czuć tu historii, tej kolonialnej, naznaczonej dłutem architektów, kolonialną ideą zabudowy, spójnym planem urbanizacyjnym, tą urokliwą aż do cna, przewidywalnością, rzutem ulic opartym jedynie o proste, w dodatku proste prostopadłe. Vigan takie jest, stare, przesiąknięte historią, kolonialnie zachwycające. Aż nie chciało się opuszczać stolików umiejscowionych na brukowanych ulicach. Popijając piwko chłonąłem historię miejsca. Zwłaszcza, że i miejscowi czynili wszystko, bym je zapamiętał. I to nie tylko wspomnianym już wcześniej swym sympatycznym usposobieniem. Zachwycił mnie serwowany tu pokaz iluminacji świetlnej, zachwyciły świąteczne kolędy puszczane na głównym placu, choinki tam ustrojone, słyszalne z ust ludzi merry christmas. Poczułem, że rzeczywiście w grudniu, nawet mając ponad trzydzieści stopni temperatury wokół, są święta. Poczułem to pierwszy raz od kilku lat.
Nie dziwota, że moje pożegnanie z Vigan odbyło się przy akompaniamencie smutnych tonów. Polubiałem to miasto, naprawdę, jak mało które w swoim życiu. Polubiałem tutejszych ludzi. Polubiałem kompanów podróży, z którymi przyszło się żegnać. Zacnych, ledwo co poznanych, podróżników z Polski. Moritza, naszego niemieckiego kompana, od kilku dni towarzyszącego nam w podróży. Nam przyjdzie podróżować jeszcze bardziej ku północy, ku miejscom gdzie jeszcze mniej turystów kieruje swe kroki. Ale o tym już przy kolejnej okazji.