Pomysł na wyprawę na wulkan Taal pochodził właściwie od Boża. To on tłukł mi w głowie, by tu się wybrać. Chciał zobaczyć jakiś wulkan na żywo. Nie żebym jakoś negatywnie odnosił się do jego propozycji. Co to, to nie. I mnie nie uśmiechała się wizja spędzenia dnia w paskudnej Manili. Niemniej wydawało mi trudnym z punktu widzenia logistcznego, dotarcie tam w jeden dzień. Jeszcze dnia poprzedzającego byłem raczej sceptycznie nastawiony. Co innego kolejnego poranka. Rzut okiem na manilską ulicę, wszechobecny brud, smród, morze pojazdów i ludzi wypływające z każdej strony przekonały mnie, że koniecznie musimy opuścić filipińską stolicę.
Wulkan Taal to jeden z najmniejszych wulkanów świata, tylko 311 m wysokości. Nie jednak jego wysokość czyni go wartym odnotowania. Mimo swoich maluczkich rozmiarów jest on jednym z najniebezpieczniejszych wulkanów w tej części świata. Do tej pory odnotowano 33 erupcje wulkanu z szacowaną liczbą ludzi, którzy w ich następstwie zginęli około 6 tysięcy. Czyni go to drugim najbardziej aktywnym filipińskim wulkanem. Jeszcze jednym, co sprawia, że wulkan Taal jest wyjątkowym, jest jego urokliwość i stosunkowo łatwa dostępność dla turystów, również, może przede wszystkim, tych niedzielnych. O obu tych przymiotach wulkanu przyszło nam się niebawem przekonać.
Już z daleka, z wysokości miasta Tagaytay, skąd droga wije się wyłącznie w dół przekonujemy się o wizualnej atrakcyjności tego miejsca. Wulkan znajduje się na wyspie usytuowanej na jeziorze wypełniającym kalderę powulkaniczną. By się nań dostać trzeba skorzystać z transportu łodzią. Niestety tutaj przychodzi nam stawić czoła prawdziwemu przemysłowi turystycznemu, który swoimi łasymi mackami objął wulkan w wyłączność. Bliskość stolicy oraz powszechna dostępność dla każdego, nawet najmniej sprawnego człowieka, sprawiają że masowa turystyka wywęszyła możliwość stosunkowo łatwego zarobku. Z biegiem czasu ów przemysł turystyczny tak zachłysnął się typowo zachodniocywilizacyjną żądzą mamony, że wraz z czerpaniem coraz większych profitów, jego bezczelność w wyciąganiu pieniędzy z turystycznej kiesy osiągnęła rozmiary niewyobrażalne. Mieliśmy zresztą sposobność przekonać się o tym na własnej skórze. Żaden z rybaków nie chciał nas w przyzwoitej cenie zawieźć na wyspę. Za 20 minutowy kurs żądali horendalnie śmiesznych pieniędzy lub proponowali wykupienie całego pakietu tourowego w cenie przekraczającj już wszelkie normy dobrego smaku. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy chłopaczka, który widząc naszą twardą postawę negocjacyjną, zgodził się nas dołączyć do którejś z grup tourowych. Ostatecznie na wyspę popłynęliśmy z Malezyjczykiem, odtąd, bynajmniej nie złośliwie, nazywanym przez nas sponsorem. Zapłacił on za tour na wyspę, UWAGA!!! - 4600 peso (ponad 320 zł). My tymczasem za podwózkę z nim na wyspę po 300 peso (po 21 zł). Jak łatwo obliczyć zapłacił ponad 15 razy więcej niż my. W dodatku warunkiem naszego włączenia na pokład łódki było dotrzymanie tajemnicy ceny naszej wyprawy przed naszym sponsorem. Innymi słowy mówiąc, nie mógł się dowiedzieć, że rzeczywiście idzie taniej, zdecydowanie taniej. Trochę źle się z tym czułem. Niestety ten brudny turystyczny przemysł bazuje na niewiedzy i naiwności takich ludzi. Było ich zresztą więcej. Podobne ceny mieli Francuzi, Hiszpanie, inni, nawet Filipińczycy. Przyzwolenie na takie działanie operatorów turystycznych sprawia, że granice ich chciwości już dawno przekroczyły zdrowy rozsądek. W ramach touru Ci wszyscy ludzie mieli w cenie konną podwózkę na szczyt wulkanu. Gdybyśmy tylko przjawili taką wolę, wynajęlibyśmy konika już na wyspie, płacąc dodatkowo po 200 peso. W ten sposób nasza, indywidualnie organizowana wyprawa, byłaby i tak 90% tańsza niż tourowych podróżników. Nie w głowach było nam jednak zamęczanie i tak ledwie powłóczących kopytami koników naszymi pokaźnymi ciężarami. Zwłaszcza, że w wielu wypadkach byliśmy szybsi od owych koników.
Sam wulkan prezentował się całkiem urokliwie. Niestety z uwagi na objęcie go we władanie przez masową turystykę stracił na kameralności i wyjątkowości. Nie sposób tu usiąść w spokoju, nacieszyć się krasą miejsca, jego wyjątkowością. Wszędzie przewijają się masy ludzi, naganiaczy, zakłócaczy spokoju. Nie sposób kontemplować piękna miejsca, nie sposób powziąć jakiś budujących refleksji. Poza jedną...
Przemysł turystyczny, jego masowa, krwiożercza, pieniądze wysysająca twarz, zdominowała to miejsce. Nie sposób już myśleć o tym miejscu inaczej niż w aspektach materialnych. Niestety objawiła się nam właśnie tutaj, przy wulkanie Taal, znaczna rysa na wizerunku Filipin. Nie zatrze ona pozytywnego wizerunku tego kraju, jakim prezentował się przez dotychczasowe 3 tygodnie naszych wojaży po tym pięknym archipelagu ponad 7 tysięcy wysp. Niemniej pozwoli dostrzec, zasygnalizuje problem ludziom naszych szerokości geograficznych znany. Tam, gdzie żądza pieniądza zdominuje naturę, tam traci ona na swej urokliwości. Niczym obrażona dzierlatka uskakuje w kąt, nie roztaczając już więcej swego naturalnego, ponadprzeciętnego powabu.
W takich właśnie momentach, gdy emocje już ochłoną, łapię się nieraz na tym, że targają mną potężne wyrzuty sumienia. Wrodzona i wypielęgnowana edukacją mojej wspaniałej mamy wrażliwość i poczucie sprawiedliwości społecznej biją w dzwony.Nie dalej jak kilka dni temu, pamiętam gdy obraliśmy za przewodniczkę pod wodospad w okolicach Pagudpud starszą biedną kobiecinę, wdowę, próbującą łatać jakoś koniec z końcem. Pamiętam jej radość, autentyczną, gdy daliśmy jej skromne, aż mnie się głupio zrobiło, że za skromne, honorarium za jej pomoc. Uświadomiłem sobie czym jest szczera, autentycza radość z otrzymania należnych pieniędzy. Niestety tutaj przy wulkanie Taal zobaczyłem, czym jest nieopasana, bezgraniczna żądzą pieniądza. Pozbawiona uśmiechu, nastawiona na branie, ciągle licząca zera...