Właśnie zdałem sobie sprawę, że stuknęła mi pięćdziesiątka, ale gdzie tam do setki. Pewnie i do niej dociągnę. Nie, nie o wiek chodzi :) Do pięćdziesiątki jeszcze trochę mi brakuje, wierzę że jeszcze wiele ciekawych wypraw przede mną. Do setki jeszcze więcej, choć sam nie wiem, czy tyle chciałbym dociągnąć. Lepiej żyć krótko i intensywnie, kolorowo, spełniając marzenia niż długo, a bezbarwnie, bez pasji, poświęceń. Nigdy nie wiesz, kiedy przyjdzie Ci opuścić ziemski padół. Znam to z autopsji, dotknęło to moje najbliższe osoby, z mamą na czele, w najmniej zdawać by się mogło spodziewanym terminie. Odtąd jeszcze bardziej kultywuję zasadzie by żyć, tak, jakby jutra miało nie być.
Rozwikłuję niejasności. Właśnie minął pięćdziesiąty dzień mojej tegorocznej azjatyckiej wyprawy. Gdzie tam do końca, gdzie tam do setki. Trochę dróg do zjechania jeszcze przede mną, trochę dróg do przedeptania, gór do zdobycia, przygód do przeżycia.
Ale koniec bezowocnego ględzenia.
Opuszczając piękne okolice Sipalay, żegnając się z moją sympatyczną znajomą Jeveth, skierowaliśmy się na samo południe wyspy Negros, ku jej południowej prowincji Oriental. Naszym docelowym miejscem miało być miasto Dumaquete. Winno ono stanowić bazę wypadową dla wojaży po pobliskiej wyspie Siquijor, wyspie wiedźm, znachorów i szamanów oraz do podwodnych eskapad w pobliżu wyspy Apo. Wzmożony wiatr w drodze nie zwiastował zbyt optymistycznie. Pięknymi, pogodnymi widokami na nadbrzeżne, górskie okolice, nie nacieszyliśmy się za długo. Końcowy etap naszej motorkowej włóczęgi zakończyliśmy w potężnej ulewie. Nie muszę przekonywać, że motorkowanie w takich warunkach nie jest zbyt przyjemnym. Okazało się, że nad Visayasy dotarł tajfun. A jak powszechnie wiadomo z takim żywiołem ciężko konkurować. Rozgościł się on nad znaczną częścią Azji Południowo-Wschodniej, siejąc solidne spustoszenie. Poczynił on stosunkowo pokaźne zniszczenia nad najbardziej południową z filipińskich wysp Mindanao. Spowodował straszliwe podtopienia w stolicy Indonezji Jakarcie. Oddziałuje on również znacząco właśnie na Visayasy. W efekcie przez kolejny dzień wyściubiłem nos z hotelu raptem by się pożywić. Deszcz dosłownie zalewał Dumaquete, czyniąc niemożliwym eksplorację miasta. A wydaje się ono całkiem przyjemniejszym niż wszystkie inne wizytowane w archipelagu wysp Visayas. I cudzoziemców jakoś tu więcej, chyba i im miasto, zwłaszcza jego okolice, zwyczajnie muszą się podobać. Szkoda, że pogoda uniemożliwiła mi jego penetrację, będę musiał tu jeszcze kiedyś przyjechać.
Pogoda to temat na osobną wzmiankę. Jakoś w tym roku na Filipinach mnie nie rozpieszcza. Pierwszy raz spędzam zimę w Azji, nie wypełniając czasu przecieraniem zapoconego czoła, wmaswywaniem kremu przeciw oparzeniom w ciało. Przeciwnie, opalenizny zbytnio dojrzeć nie potrafię. Coś ewidentnie pogoda płata figla. Spóźniony monsun wciąż dokazuje, a przecież już dawno powinno być po nim, już dawno Filipiny winny rozlegiwać swe zmoczone kończyny w prażącym słońcu. Pogoda zresztą płata figle szeroko w świecie. Kto, by widział zamarznięty wodospad Niagara, potężne sztormy śnieżne w USA. Ba, daleko szukać, kto by widział wiosenne temperatury w styczniu w ojczyźnie. Coś się tej pogodzie poprzestawiało. Niestety ze skutkiem nie do końca pozytywnym dla mojej osoby.