Kiedy straciłem dzień, poczułem lekkie rozczarowanie. Proszę sobie wyobrazić, co poczułem, gdy okazało się, że straciłem dwa ! Ale po kolei.
Po powrocie z Paharpuru pożegnałem się z Julianem i ruszyłem na dworzec, by nocnym pociągiem udać się na powrót do Dhaki. Jakież było moje zażenowanie, gdy koło północy okazało się, że pociąg ma ponad 7 godzin spóźnienia ! i powinien przyjechać dopiero rankiem. Nocowanie na dworcu, w towarzystwie bezdomnych, nijak mi się nie uśmiechało. Postanowiłem więc wrócić do hotelu. Przynajmniej udało mi się obejrzeć kolejną porażkę Manchesteru w lidze angielskiej. Rankiem, zgodnie z nowo powziętym planem udałem się do Dhaki. Tym razem autobusem. Podróż przebiegła dosyć zaskakująco bez nijakich komplikacji. Jedynym, co mnie ujęło w trakcie jazdy, to widok rolnika jadącego na słoniu na samych przedmieściach Dhaki. Zaskakujące prawda ? Taki widok w XXI wieku, na ulicach jednego z największych miast świata ?
Docierając do Dhaki, po 8 dniach od ostatniego pobytu tutaj, zatoczyłem pętlę po południowo - zachodnich i zachodnich rubieżach Bangladeszu. Obecnie miałem w zamiarze udać się w kierunku południowym, ku największej bangladeskiej prowincji, dywizji Chittagong. Nim to nastąpiło, miałem w planach załatwienie wymagalnych kwestii formalnych. Indie, które są w planie jako kolejny, ostatni już w trakcie tej wyprawy, wizytowany kraj, wymagają uprzedniego uzyskania wizy. Dhaka wydała się najlepszym miejscem do jej załatwienia. Niestety, jako że do Dhaki dotarłem po południu miast wczesnym rankiem, musiałem tę kwestię odłożyć na kolejny dzień. Strata dnia bolała, wszak plan wojaży po Bangladeszu mam nieco napięty, ale była do przełknięcia. W końcu w Bangladeszu nic nie jest przewidywalne.
Koleinego dnia rankiem udałem się do indyjskiej ambasady w Dhace. Tutaj dopiero zaczęły się schody. Są kraje, które nie wiedzieć czemu lubią ludziom utrudniać wjazd na ich teren. Indie niewątpliwie do nich należą. Okazało się, że muszę mieć wypełniony online, nie ręcznie, wniosek wizowy. Nikt nie chciał mi udzielić informacji, gdzie znajdę najbliższą kafejkę internetową. Ewentualni "pomagacze" zażyczyli sobie za wypełnienie tego wniosku za mnie niebagatelnych pieniędzy (około 100 zł!). W końcu udało mi się znaleźć kafejkę i samodzielnie wypełnić wniosek. Jakimż bodźcem była dla mnie kolejna informacja. Okazało się, że termin wyznaczony do stawienia się z wnioskiem wizowym wyznaczono mi na połowę marca, za półtora miesiąca. Co to, to nie ! Wtedy powinienem być już na powrót w kraju. Moja wściekłość nie miała granic. Uznałem, że skoro Indie robią mi takie komplikacje, to ... za przeproszeniem, mam je generalnie w d...pie. Polecę sobie do Nepalu, który bezproblemowo daje wizy on arrival na lotnisku i wypnę swoje cztery litery na te pieprzone Indie.
Już nawet zacząłem rozglądać się za ewentualnymi połączeniami lotniczymi. I wtedy narodził się w mojej głowie iście napoleoński pomysł. Jako, że w kolejnym miejscu, do którego zmierzam, w Chittagong, znajduje się indyjska placówka dyplomatyczna, postaram się załatwić wizę tamże. Pewnie w tamtejszym konsulacie takich tłumów nie będzie, więc i z załatwieniem wizy powinno być łatwiej. W dodatku, jeżeli rzeczywiście by mi się powiodło, nie musiałbym już wracać po odbiór wizy do Dhaki. Gdyby i w Chittagong się nie powiodło, najnormalniej w świecie oleję całe Indie i polecę do Nepalu.
Postanowiłem jeszcze tej samej nocy udać się nocnym pociągiem do Chittagong. Strata kolejnego dnia, trzeciego już z rzędu nijak mi się nie uśmiechała. Niestety znów musiałem przyjąć potężny cios sierpowy na twarz. Udzielono mi informacji, że wszystkie bilety zostały już wykupione. I gdy tak użalałem się nad tymi wszystkimi niedogodnościami, kolejnymi ciosami, które masowo przygniatały mnie psychicznie do brudnej bangladeskiej gleby, z pomocą przyszli mi wspaniali bangladescy ludzie. Pochodzili, popytali, trafili w odpowiednie drzwi i okazało się, że bilet się znalazł. Odrobinę droższy niż normalnie, kolejowcy wzięli swoje w łapę, ale znalazł się. Mogłem odetchnąć...