Moja poprzednia nocna eskapada pociągowa zakończyła się wcześniej niż jeszcze zdążyła wystartować. Siedmiogodzinne opóźnienie pociągu skutecznie storpedowało moje plany. Mimo to postanowiłem spróbować ponownie, głównie po to, by nadrobić stracony czas. Tym razem pociąg wyruszył z półgodzinnym tylko opóźnienieniem, niewiele po godzinie 23. Zająłem miejsce w czterosobowym przedziale, odebrałem komplet pościeli i ułożyłem się do snu w przydzielonym mi łóżku. Przespałem całą podróż, co tylko świadczy o tym, że była udana. Obudziłem się krótko przed 9 rano, dokładnie gdy dojeżdzaliśmy do Chittagong.
Chittagong to drugie największe, ponad 3 milionowe (w aglomeracji znacznie więcej) miasto Bangladeszu i jednocześnie największy port kraju. Przewodniki zbytnio nie zachwalają walorów estetycznych tego brudnego i zakurzonego miasta. Większość dnia spędziłem na załatwianiu indyjskiej wizy, o czym później, toteż nie mogłem zbytnio oddać się jego penetracji. Niemniej miasto nie prezentuje się za efektownie, jak zresztą większość bangladeskich, ba azjatyckich miast. Dhaka miała przynajmniej chałaśliwą, kolorową historyczną część miasta, tzw. Old Dhaka, z kilkoma interesującymi miejscami. Tutaj nie ma za wiele do zobaczenia. W zasadzie Chittagong warty jest wzmianki tylko z uwagi na fakt, że stanowi punkt wypadowy do kilku atrakcji w niedalekiej okolicy. Raz do Chittagong Hill Tracks, górskiej krainy, umożliwiającej odbycie interesujących trekingów po najwyższych wzniesieniach kraju oraz po wioskach tamtejszych plemion pogranicza bangladesko - birmańskiego. Zamieszkane jest ono w zdecydowanej większości przez buddyjską społeczność Rakhinów. Dwa do największego jeziora kraju Kaptai Lake, usytuowanego przy urokliwym podobno miasteczku Rangamati. Niestety z uwagi na ograniczenia czasowe, inne priorytety, nie uwzględniłem tych miejsc w planie moich wojaży po Bangladeszu. Po trzecie wreszcie Chittagong to punkt wypadowy do plażowych atrakcji Bangladeszu, największego kurortu nadmorskiego w Cox's Bazar oraz usadowionej na samym południowym koniuszku kraju, jedynej jego koralowej wyspy - St. Martin. Te miejsca już jak najbardziej mam w zamiarze odwiedzić w najbliższych dniach.
Zgodnie z powziętym dnia poprzedniego zamiarem, skoro indyjska ambasada w Dhace rzucała mi kłody pod kolana przy załatwianiu indyjskiej wizy, postanowiłem spróbować w konsulacie tego kraju w Chittagong. Pisałem zresztą o tym dość obszernie w poprzednim poście. I tutaj szło dość opornie. Moje stanowcze oblicze, swoista bezczelność, sprawiła że zezwolono mi na osobiste spotkanie z konsulem. Postanowiłem zagrać najwyższymi kartami. Oznajmiłem mu, że jeżeli rzeczywiście nie chcą turystów w Indiach, niech mi to powie prosto w oczy, są kraje które przyjmują ich z otwartymi rękoma, choćby sąsiedni Nepal. Konsul widać uznał moje argumenty, akceptując mój wniosek wizowy. I gdy wydawało się, że odtąd wszystko pójdzie jak z płatka, kolejne problemy wynajdowała biurokratyczna pracownica konsulatu. A to brak drugiego imienia we wniosku wizowym, niewłaściwy format zdjęcia, a to brak kserokopii paszportu, wreszcie brak telefonu do hotelu w którym się zatrzymałem w Chittagong. Oj, przyznam, że moje nerwy zostały wystawione na ciężką próbę. Ostatecznie wszystko zakończyło się sukcesem. Oznajmiwszy mi, że za 5 dni mam się stawić po odbiór wizy, mogłem wreszcie głęboko odetchnąć. Załatwiałem już w życiu wiele wiz, do wielu różnych krajów, w wielu różnych zakątkach świata. Nigdy nie napotkałem takich trudności, jak właśnie w przypadku wizy indyjskiej.
Uff...wreszcie mogłem się oddać ponownemu, bezstresowemu kontemplowaniu niewątpliwych uroków Bangladeszu. Jutro kieruję się ku największemu nadmorskiemu kurortowi kraju, do dźwięcznie brzmiącego miasteczka Cox's Bazar.