Opuściliśmy Munnar i jego piękne okolice. A mimo to ciągle wspomnienia o nim nam towarzyszyły. Autobus piął się ku górze, silnik rzęził niemożliwie, nie w smak było mi przejmowanie się tą okolicznością. Dookoła, gdzie nie popatrzeć, towarzyszył nam widok, do jakiego przywykliśmy w Munnarze, jakim delektowaliśmy się nieustannie, jaki zachwycał nas na każdym dosłownie kroku. I tutaj, każdą wolną połać gruntu, nie raz niewyobrażalnie stromą, nie raz absurdalnie ponaginaną, porastały zielone dywany herbaty. Song, jak to ma w zwyczaju, spała w najlepsze. Ja ślęczałem w oknie, znaczna część mnie była wręcz poza autobusem, chłonąc te widoki. Tę soczystą zieleń. Pisałem już o tym kilkukrotnie, powtórzę się. Pewnie nie pierwszy raz. Nie ma w życiu zbyt wielu bardziej porażających widoków niż te na soczyście zielone plantacje herbaty. W konkury może iść jeszcze zieleń ryżowisk. Równie soczystych, równie żywotnych, równie zapraszających do dekektowania się nimi.
Po kilku godzinach dotarliśmy do Kumily, bazy wypadowej do najpopularniejszego w południowych Indiach rezerwatu przyrody - Periyar Wildlife Sanctuary. Rezerwat obejmuje swoją powierzchnią 777 km kwadratowych górzystego, lesistego, porośniętego dżunglą terenu na granicy dwóch stanów - Kerali i Tamil Nadu. Jest siedliskiem dla gaurów, sambarów, niedźwiedzi, słoni, tygrysów i wielu innych przedstawicieli indyjskiej fauny. Rezerwat umożliwia odbycie szeregu trekkingów, jeep safari, etc. Największą chyba atrakcją jest możliwość odbycia rejsu po sztucznym zbiorniku (o pow. 26 km kwadratowych), utworzonym w czasach brytjskiej bytności w Indiach, w 1895 roku. Z pokładu statku podziwiać można zwierzęta przychodzące do wodopoju u brzegów jeziora.
Na ostatnią z atrakcji nastawiliśmy się szczególnie. Niestety na nasz czas pobytu tamże, przypadał w sąsiednim stanie Tamil Nadu, festiwal Pongal - święto żniw, a la nasze dożynki. W efekcie park był wręcz masowo oblężony przez ludność tamilską. Bilety na łódź, na spływ tratwą, kilka innych atrakcji parku, zostały wykupione kilka dni naprzód. Do bram parku ustawiła się wielokilometrowa kolejka. Jedyną w zasadzie możliwością wejścia w obręb rezerwatu było odbycie zorganizowanego trekkingu. Opcja ta zbytnio nie przypadła mi do gustu, zwłaszcza że towarzyszyła by nam rozwrzeszczana, jak to ma zwykle miejsce, grupa Indusów. Postanowiliśmy sobie odpuścić tę atrakcję. By nasz wyjazd w okolice rezerwatu nie był bezcelowym, postanowiliśmy skorzystać z jednej z atrakcji. Tej, której przez lata unikałem. Proszę sobie wyobrazić, że w trakcie moich sześciu wypraw do Azji, nigdy nie miałem okazji przejechać się na słoniu. Niewiarygodne, nieprawdaż ? Od zawsze unikałem atrakcji robionych pod masową turystykę, zwłaszcza tych wiążących się z wyzyskiem zwierząt. Co mnie skłoniło do zmiany zdania ? Tutejsze słonie wyglądały być traktowanymi ewidentnie należycie. Wyglądały na zdrowe, zadbane, dobrze odżywiane. Pieniądze z jazdy na nich w znacznym stopniu zaspokajać miały ich potrzeby. Przemawiał do mnie też fakt, że przejażdzka odbywała się w dżunglastym otoczeniu. Wrażenia ? Bardzo pozytywne, nasz słoń - Ramba, bardzo przypadł mi do gustu swym łagodnym usposobieniem. Przejażdzka na nim należała do przyjemności. Mam nadzieję, że podobnie odebrał to nasz słoń. Jego powolny chód, kolebanie na boki, wyczuwanie z pozycji jeźdźca każdego napięcia i uwolnienia mięśni, stworzyło nie jako więź między nami. Przynajmniej tak to odebrałem, może za dużo sobie wmawiam.
Pobyt w Kumily nie do końca był więc takim bezcelowym. Mieliśmy zresztą całkiem zabawną sytuację z właścicielem naszego guesthouse'u. Nota bene byliśmy jego jedynymi gośćmi. Otóż po wypiciu kilku piw zaczął mnie nazywać "my darling" i chciał bym nocował w jego domu. Do dziś nie wiem, czy miał zaburzenia orientacji, czy postępował tak celowo, by następnie nakierować się na moją towarzyszkę Song. Tym bardziej, że kolejnego dnia pytał ją, ile mnie kosztowała. Było całkiem zabawnie, naprawdę :-)