Przyjeżdzając do Pondiccherry, wiele się naczytałem o jego francuskich korzeniach i charakterze. Przewijały się określenia "mała Francja", czy też "francuska riwiera Indii". Pondiccherry założone w 1674 roku przez Francuską Kompanię Wschodnioindyjską, stało się, po przegraniu wojny kolonialnej o Indie z brytyjczykami, ostatnią francuską enklawą w Indiach. Francuzi przez wiele lat wywierali znaczący wpływ na miasto i jego obywateli. Ich ślad, jak twierdziły uprzednio przewertowane przewodniki, do dzisiaj jest ewidentnie odciśnięty na miejskim wizerunku. Nie dziwota, że moje oczekiwania daleko wyrastały poza indyjską rzeczywistość. Nie ukrywam, że byłem już nieco zmęczony świątynnym maratonem po ziemiach Tamil Nadu. Pondiccherry odbierałem jako miejsce gwarantujące zaczerpnięcie świeżego, zbawiennego oddechu przed dalszą indyjską włóczęgą. Nic bardziej mylnego. Kto liczy, że wjeżdzając do Pondiccherry, opuści choć na chwilę stereotypowe Indie, ten jest w błędzie. Kilka prostopadle przecinających się, z francuska nazywanych ulic i bulwarów, nadmorska promenada, policjanci z tradycyjnym kepis na głowie, sklepy z serem i winem. Nie, nie zmienia to optyki. Nic bardziej mylnego. Ciągle jesteś w Indiach. W Tamil Nadu chciałem napisać, ale nie do końca to prawda.
Pondiccherry właśnie z uwagi na swój wyjątkowy charakter, wraz z kilkoma innymi pofrancuskimi enklawami w Indiach, stanowi tzw. Terytorium Związkowe (Union Territory), administracyjnie zarządzane przez władze centralne w Delhi. Podobne, jest ich bodajże siedem, tworzą m.in. Andamany, Lakszadwipy, czy choćby miasto stołeczne Delhi. Dla ciekawości warto wspomnieć paradoks, że w skład terytorium związkowego Pondiccherry wchodzą inne byłe francuskie enklawy w Indiach, oddalone nawet o 800 km, jak ma miejsce w przypadku Mahe w Kerali.
Przez trzy dni, które tu spędziłem, starałem się odnaleźć i chłonąć jak najwięcej z francuskiej historii miasta. Byłoby niesprawiedliwym, gdybym napisał, że jej tu nie odnalazłem. Ona tu jest obecna na każdym kroku. Nie przemawia jednak zbyt głośno, nie mówi, nie opowiada swej barwnej przeszłości zbyt wyraźnie. Miałem okazję być w przeszłości w wielu pokolonialnych miastach. Historia była tam wyryta na każdym kamieniu, towarzyszyła mojemu każdemu krokowi, nie sposób było przed nią uciec. Tutaj ona jest stonowana, nie wywiera znaczącego piętna na przeciętnawym wizerunku miasta. Mnie przynajmniej nie było danym jej w takim stopniu odczuć. A może po prostu zbyt wiele się spodziewałem...
Pisząc o Pondiccherry nie sposób nie wspomnieć o pobliskim miasteczku Auroville, do którego dotarłem najtaniej wypożyczonym skuterkiem w historii moich wojaży po Azji (ok 9 zł). Określane jako "miasto przyszłości", założone zostało w 1968 roku jako miejsce, gdzie ludzie niezależnie od rasy, wiary i przekonań mają żyć w szczęśliwej wspólnocie. Inspirowana była ona ideami wielkiego indyjskiego myśliciela Sri Aurobindo Ghose. Polecam przeczytać co nieco o nim, naprawdę interesująca osobowość. Auroville, ów utopijny raj na ziemi, zamieszkuje obecnie prawie dwa tysiące stałych rezydentów z ponad 50 krajów świata (brak Polaków). Duchowym centrum Auroville jest tzw. Matri Mandir, olbrzymia, złotawa kula. Niestety, przenikało mnie odczucie, że za szlachetnymi ideami, kryją się bardziej powierzchowne cele. Dla znacznej grupy mieszkańców to zapewne najzwyczajniej miejsce ucieczki z naszego świata do tego innego, chyba zbyt wyidealizowanego tutaj. Taka kolejna newage'owska komuna hippisów. Może się mylę...