Sami pewnie dobrze wiecie, jeżeli nie wiecie, to się pewnie domyślacie, jak głębokim doznaniem może być możliwość doświadczenia spełnienia w podróży. Jak przejmującym jest uczucie zaspokojenia podróżniczych żądz. Jeżdzisz po tym świecie, obserwujesz, uczysz się, myślisz. Porównujesz, szukasz różnic, zastanawiasz się. Przeważnie fakty sucho przyjmujesz do świadomości, ot bezmyślnie, ot zwyczajnie. Tak bywa najczęściej. Przecież coś takiego, może podobnego widziałeś już setki razy. Czasem jednak zastane widoki, sytuacje, przemyślenia z nich wynikające, napotkani ludzie, zmuszają Cię do głębszych refleksji. Sprawiają, że dostrzegasz istotę swojej podróży. Zauważasz, że dzięki takim momentom ma ona sens...
Opuściłem Dolinę Kathmandu. Opuściłem turystyczną enklawę w Thamelu. Mimo, że tylko zza szyby, przyszło mi podziwiać inny niż do tej pory świat Nepalu. Droga do Pokhary, kolejnej mojej destynacji, wiła się przez siedem godzin górskimi serpentynami, raz to ku górze, raz w dół. Przecinała górskie przełęcze, ocierała się o skalne rozpadliska. Wszędzie towarzyszył im widok na Himalaje. Mimo, że autobus przepełniony był w przeważającej liczbie zachodnimi turystami, przestałem zdawać sobie sprawę z ich obecności. Zajmowały mnie widoki z drogi. Widoki na nieopisane piękno i majestat himalajskiego Nepalu. Widoki, których byłem już od dawna złakniony, na które od dawna czekałem. O jakich marzyłem wjeżdzając do Nepalu.
Jaką radością przepełnił mnie fakt zwykłego postoju autobusu, gdy choć na kilkanaście minut mogłem popatrzeć na ten majestatyczny Nepal inaczej niż zza autobusowej szyby. Miast za głosem żółądka, jak inni turyści kierujący się do restauracji, uciekłem nad brzeg górskiej rzeki Tirisuli. Jak małe dziecko cieszyłem się, gdy mogłem wejść na wiszący nad nią, rozpięty pewnie na ponad 100 metrów nad jej korytem wąski, stalowy most. Sam w sobie wyglądał jak nie z tego świata. Wejście na niego było najmilszym akcentem tej pięknej górskiej drogi między Kathmandu a Pokharą. Most zahuśtał się, rozprężył. Popatrzyłem na stalowe liny, na wzburzoną w dole Tirisuli, na potężne góry wokół. Dostrzegłem istotę mojej podróży. W tym starym linowym moście, ludziach go przekraczających. Ty głupku, pomyślałem, tak niewiele trzeba Ci do szczęścia.
Pokhara, do której popołudniem dotarłem nieco wzburzyła mój stan umysłu. Turystyczna enklawa nad jeziorem Thal Fewa, tchnęła sztucznością, sztucznymi usmiechami sprzedawców, półkami uginającymi się od morza towarów, całym tym zachodniocywilizacyjnym, konsumpcyjnym nastawieniem do życia. Mimo, że Pokhara sama w sobie emanowała pięknem, bliskim otoczeniem cudownych Himalajów, wodospadami, jaskiniami, nie czułem tej prostoty, autentyczności, serdeczności Nepalu. Nie czułem się tak spełnionym, jak na rozhuśtanym moście nad Tirisuli, gdzieś w połowie drogi między Kathmandu a Pokharą. Sklepowe witryny strzelały neonami, muzyka techno tłukła w najlepsze, wypasione restauracje zachęcały zachodnioeuropejskimi potrawami. Było jak w Thamelu. Sztucznie, powtarzane słowo, a oddaje pełnię rzeczywistości.
W Pokharze zabyłem na tyle, na ile wydawało się to być koniecznym. Przygotowania do trekkingu, wiodącego celu w mojej nepalskiej wyprawie, pewnie i w całej tegorocznej wyprawie, zajęły kilka dni. Zakupiłem odpowiedni sprzęt, załadowałem mapę w otchłanie pamięci, załatwiłem niezbędne pozwolenia.
Jutro ruszam...
P.S. Pierwotny cel trekkingowy, pętla wokół Annapurny, odpadł z uwagi na masy śniegu zalegające na przełęczy Thorong La. Trasa ta zwyczajnie okazuje się być, póki co, nie do przekroczenia. Zweryfikowałem plany i postanowiłem uderzyć do serca Annapurny, do bazy położonej pod jej masywem.