Ruszyliśmy. Wczesnoporannym autobusem dojechaliśmy do miejscowości Naya Pul. To przeważnie stąd startują wyprawy ku bazie pod Annapurną (ABC – Annapurna Base Camp). To stąd również startują krótsze, mniej uciążliwe wyprawy na szczyt Poon Hill i z powrotem, tzw. pętla Poon Hill Treks. Z racji tego, że dysponowaliśmy wystarczającą ilością czasu do zagospodarowania w górach, postanowiliśmy połączyć obie trasy. Zaczęliśmy od tej pierwszej. Dochodziły mnie bowiem słuchy, że baza pod Annapurną (ABC) może być na tyle zakopana w śniegu, że dotarcie tam już teraz, może być zdecydowanie bardziej utrudnione, a nawet, z uwagi na zagrożenie lawinowe, wręcz niemożliwe. Relacje schodzących stamtąd grup, tylko utwierdziły mnie w słuszności obranej wersji trasy.
Po podbiciu niezbędnych pozwoleń w biurze rangerów w Birethanthi ruszyliśmy w trasę. Celu naszej wędrówki, zaśnieżonych szczytów himalajskich ośmiotysięczników nie było nawet w zasięgu wzroku. Z Birethanthi, położonego na wysokości 1025 m n.p.m., szlak wiedzie łagodnie pod górkę. Trasa bynajmniej nie męczy. Tym, co doskwiera jest panująca tu ciepłota. Wnet zamieniam niewygodne spodnie trekkingowe na spodenki. Mijamy po drodze kupę tzw. "niedzielnych turystów". Poon Hill Trek nie należy do nadto uciążliwych, toteż pokonuje go całkiem pokaźna liczba ludzi. Trasa ta nie wymaga Bóg wie jakiej wydolności i nijak zaawansowanego sprzętu. Mimo to większość ludzi idzie w towarzystwie co najmniej przewodnika, a najczęściej również tragarzy (tzw. potterów). Z moich wstępnych szacunków wynika, że liczba takich grup dochodzi nawet do 70 % ogólnej liczby turystów pokonującej trasę. Cóż... Moim jedynym pomocnikiem na trasie jest kieszonkowa mapa zakupiona jeszcze w Pokharze. Powinno wystarczyć...
Droga łagodnie wije się raz to ku górze, raz ku dołowi. Mijamy malutkie wioseczki, kamienne domki, wiszące mosty nad górskimi potokami, poletka zaorywane przy pomocy bawolich zaprzęgów. Jest bosko. Aż zapominam o ciężarze plecaka naciskającym na nerki. Widzę Nepal inny niż na ulicach Thamelu, inny niz wokół pokharskiego jeziora Thal Fewa, wolny od konsumpcjonizmu, pośpiechu, logiki zysku, sztuczności. Widzę Nepal uchwycony w przeszłości, zastygły w czasie, w codziennym życiu w cieniu wielkich gór, pełen niekłamanego uśmiechu. Widzę Nepal, który cieszy oko, który mi się podoba.
Po dotarciu do wioseczki Thikkedunga zaczyna się pierwszy test dla naszej wydolności. 3700 schodów ku górze,z przewyższeniem ponad 500 metrów, ku kolejnej wioseczce Ulleri (2020 m n.p.m.). Jest ciężko, naprawdę. Song człapie resztkami sił. Mnie o dziwo idzie nadzwyczaj dobrze. Co kawałek czekam na moją towarzyszkę wyprawy, próbującą zaczerpnąć oddechu. Trasa ta nazywana bywa szlakiem oślich karawan. Co rusz ku górze śmigają osły objuczone masą towarów, dźwięcznie przy tym przygrywając dzwonkami zawieszonymi na szyjach. Popołudniem docieramy do Ulleri. Widząc, że pierwszy dzień trekkingu dał się we znaki Song, postanawiam zostać tu na noc. Wieczór spędzamy w towarzystwie innych wędrowców.
Pierwszy dzień trekkingu nie był może zbyt długim kilometrowo, za to jego przewyższenie, około 1000 metrów, dało się odczuć po kościach (i stawach).
P.S. Zastanawiałem się, czy pisać szczegółowo o moich perypetiach na trasie trekkingu, czy też wystarczającą będzie wersja ogólna, wszak wymaga to nie lada czasu i trzeźwej pamięci. Uznałem, że dla potencjalnych przyszłych "przemierzaczy" tej trasy, wersja bardziej rozbudowana, może być bogatsza o cenne wskazówki. Taką też zamierzam na moim blogu zamieścić :)