Zerwaliśmy się wczesnym rankiem. O dziwo wczorajsze schody aż nadto nie były odczuwalne w mięśniach. Bynajmniej nie w takim stopniu, jakiego się spodziewałem. Trasa prowadziła prawie wyłącznie w górę. Nie obfitowała w nijak porywające zmysły widoki. Wiodła głównie dżunglą, gęstą, zieloną, za nic nie mogącą w mojej głowie przypasować do pobliskich Himalajów. Gdzieniegdzie las mienił się odcieniami czerwieni. To drzewa rododendronowe kwitły w najlepsze. Mówi się, że wiosna to najlepsza pora do trekkingu po Himalajach właśnie z uwagi na kwitnące rododendrony. Dzwonki oślich karawan dźwięczały w najlepsze. Parliśmy ku górze całkiem żwawo. Niestety deszcz, który ni stąd ni zowąd pojawił się około południa zaczął uprzykrzać naszą górską wędrówkę. Zostaliśmy nawet zmuszeni do przeczekania w jednej z górskich restauracyjek, nim całkiem dokuczliwa ulewa ustąpi. Niestety praktycznie całą resztę dnia padało. W dodatku wraz z nabieraniem wysokości, pokonaliśmy tego dnia przewyższenie ponad 800 metrów, zimno zaczęło doskwierać coraz wyraźniej. Jakoś doczłapaliśmy do Gorepani (2860 m n.p.m.), nieco większej wioski na trasie trekkingu Poon Hills Trek. Nie pozostało nam nic innego, jak zostać tu na noc. Rankiem w planach mamy wdrapanie się na pobliski szczyt Poon Hill i podziwianie tam wschodu słońca nad ponoć widzialnymi już stamtąd najwyższymi partiami Himalajów. Póki co pozostało nam integrowanie się z innymi wędrowcami, rżnięcie w karty i delektowanie się nad wyraz pyszną kuchnią naszego guesthouse'u.