Mój tegoroczny powrót z kolejnej, ponad czteromiesięcznej, zimówki w Azji, nie natchnął mnie pozytywną energią. Jak co roku zresztą. Znów głowę przepełniały wspomnienia kapitalnych przygód na azjatyckim kontynencie, melancholia i depresja nie potrafiły opuścić głowy. W dodatku pogoda, zimnica i deszczowa aura, miast mój stan ducha polepszać, moją apatię potęgowały. Nie mogłem odnaleźć swojego miejsca, apetytu brak, humor nie dopisywał. Cóż tu począć...
Pewnie większość wnet proponowała by mi wizytę u jakiegoś psychologa. Nie, nie ze mną te numery. U mnie odpowiedzią na chroniczną potrzebę podróży, przygody jest właśnie ucieczka w przygodę. W końcu najlepiej leczyć się tym, na co się choruje...
Niecałe dwa tygodnie pobytu na polskiej ziemi, bardzo melancholijne i ciężkie tygodnie, nie minęły, a już zaczynałem planować kolejny wyjazd. Skorzystałem z przystępnej cenowo promocji lotniczej Ryanaira (350 zł bilet powrotny) na południe Europy (Grecja). Mój stan ducha, mimo przewlekłego kataru, mimo coraz mniej brązowawej opaleniźnie, im bliżej wyjazdu wyraźnie ulegał poprawie. Myśl o przygodzie, wizja stanięcia oko w oko z jednym z najbardziej podróżniczo pożądanych przeze mnie miejsc świata, wypełniała czas, pozwalając zapomnieć, choć na chwilę o cudownych momentach w Azji.
Na Grecję chorowałem od zawsze. Ale, mimo bagażu doświadczeń, niezliczonej liczby zwiedzonych miejsc i krajów, jakoś zawsze było mi nie po drodze. Grecja, kilka miejsc na jej mapie, wierciły mi dziurę w głowie, przypominając o sobie w regularnych odstępach czasu. A mimo to człowiekowi zawsze łatwiej było trafić w dzikie ostępy na drugim krańcu świata, aniżeli w tak przystępną turystycznie destynację. Do czasu, do teraz właśnie. Uznałem, że to właśnie ten moment, to miejsce może być doskonałym panaceum na moją postazjatycką, powyprawową apatię...