Ten dzień był tym najmniej przyjemnym w całym naszym greckim wypadzie. Nie dość, że padało, więc korzystanie z głównych atrakcji wyspy, tj. plaż, nie wchodziło w rachubę. Mimo, że odwiedziliśmy kilka. To jeszcze wybraliśmy się w najmniej ciekawą część wyspy, mianowicie na jej samo południe. Napisać, że było kiepsko, to jakby nic nie napisać.
Wyprzedzając fakty, w trakcie lotu powrotnego do Polski, kilka dni później, spotkałem sympatyczną parę z Polski, która na tym właśnie południu wyspy spędziła cały tydzień. Pozwoliłem sobie im współczuć. O tym dlaczego, zaraz napiszę. Niemniej przyjęli moje kondolencje jednogłośnie i ze zrozumieniem.
Kierując się ku południu wyspy, w końcu pisałem, że po to mieliśmy samochód, by obskoczyć ją w miarę możliwości maksymalnie. Odwiedziliśmy miedzy innymi lagunę Korrison, którą od morza oddziela wąska mierzeja. Miejsce wydawałoby się całkiem urokliwe, niestety pogoda zbytnio nie pozwoliła nam stwierdzić to z pełną stanowczością. Jadąc tam mieliśmy bliskie spotkanie z grecką rzeczywistością. Czymś, czego pewnie nawet w naszym kraju, na który to zazwyczaj mamy w naturze narzekać, nie doświadczyliśmy. Otóż raptem trzy metry przed naszymi kołami natrafiliśmy na oberwany klif wraz z drogą, zapewne po deszczach. Proszę obejrzeć załączone zdjęcie, w pełni oddaję powagę sytuacji. Pewnie, gdybyśmy jechali trochę szybciej, nie byłoby mi dane o tym fakcie nawet wspomnieć dnia dzisiejszego. Zero oznaczeń, blokad, ot grecka rzeczywistość...
Kavos, turystyczny kurort na samym południowym cyplu wyspy to taki typowy turystyczny kołchoz. W porównaniu do Sidari, miasteczka na samej północy, które pozwoliłem sobie podobnymi słowy określać, nie dysponuje ono żadnymi walorami, mogącymi zachęcić turystów do dłuższego pobytu tutaj. Chyba, że specyficzną grupę turystów. Tak, naczytałem się o tym w trakcie planowania trasy. Kavos to największa imprezownia wyspy. Czytałem więc o hektolitrach wypijanego tu piwska, pijanych angielkach, zarzyganych łóżkach, opinii o resortach pełnych fekaliów i wymiocin. Tak, tak, nie naciągam faktów. Będąc tutaj doświadczyliśmy tego w znikomym stopniu, w końcu przed sezonem było pustawo. Miasteczko bardziej przypominało te z westernów, z pustymi lokalami, ukrytymi mieszkańcami. Wyczuwało się, że podobnie jak te westernowe, czeka ono na swój moment, ten kulminacyjny. W tym przypadku miast rewolwerowców na najazd imprezowej turystyki w szczycie sezonu. Wkrótce się doczeka. Boże dzięki, że nie będę musiał być tego świadkiem. Póki co puste dyskoteki, bary, restauracje straszyły, jak z horrorów. Gdzieniegdzie tylko front garda sezonowej grupy brytyjskich nastolatków rozpoczynała swoje harce. Pijane dziewuchy spadały z krzeseł, inne wychodziły poza balkon hotelu, by swe focze kształty pokazywać na dachu hotelu. Poza tym Kavos wyglądało jak miasto widmo.
Moja rada, piszę to z pełną świadomością swych słów, ewentualni przyszli odkrywcy wdzięków wyspy Corfu, wystrzegajcie się tego miejsca, południa wyspy, zwłaszcza w sezonie. Tu tych wdzięków nie odnajdziecie.
Kolejnego dnia rozpoczynamy nowy etap naszej greckiej wyprawy, ale o tym już w kolejnym poście...